I. Jak wygląda firma J. Mincel i S. Wokulski przez szkło butelek? W początkach r. 1878, kiedy świat polityczny zajmował się pokojem san-stefańskim, wyborem nowego papieża, albo szansami europejskiej wojny, warszawscy kupcy, tudzież inteligencya pewnej okolicy Krakowskiego Przedmieścia, niemniej gorąco interesowała się przyszłością galanteryjnego sklepu pod firmą J. Mincel i S. Wokulski. W renomowanej jadłodajni, gdzie na wieczorną przekąskę zbierali się właściciele składów bielizny i składów win, fabrykanci powozów i kapeluszy, poważni ojcowie rodzin utrzymujący się z własnych funduszów i posiadacze kamienic bez zajęcia, równie dużo mówiono o uzbrojeniach Anglii, jak o firmie J. Mincel i S. Wokulski. Zatopieni w kłębach dymu cygar i pochyleni nad butelkami z ciemnego szkła, obywatele tej dzielnicy, jedni zakładali się o wygranę lub przegranę Anglii, drudzy o bankructwo Wokulskiego; jedni nazywali geniuszem Bismarka, drudzy - awanturnikiem Wokulskiego; jedni krytykowali postępowanie prezydenta Mac-Mahona, inni twierdzili, że Wokulski jest zdecydowanym waryatem, jeżeli nie czemś gorszem... Pan Deklewski, fabrykant powozów, który majątek i stanowisko zawdzięczał wytrwałej pracy w jednym fachu, tudzież radca Węgrowicz, który od 20-tu lat był członkiem opiekunem jednego i tego samego Towarzystwa dobroczynności, znali S. Wokulskiego najdawniej i najgłośniej przepowiadali mu ruinę. - Na ruinie bowiem i niewypłacalności - mówił pan Deklewski - musi skończyć człowiek, który nie pilnuje się jednego fachu, i nie umie uszanować darów łaskawej fortuny. Zaś radca Węgrowicz, po każdej również głębokiej sentencyi swego przyjaciela, dodawał: - Waryat! waryat!... Awanturnik!... Józiu, przynieśno jeszcze piwa. A która to butelka? - Szósta, panie radco. Służę piorunem!... - odpowiadał Józio. - Już szósta?... Jak ten czas leci!... Waryat! waryat! - mruczał radca Węgrowicz. Dla osób, posilających się w tej co radca jadłodajni, dla jej właściciela, subjektów i chłopców, przyczyny klęsk mających paść na S. Wokulskiego i jego sklep galanteryjny były tak jasne, jak gazowe płomyki oświetlające zakład. Przyczyny te tkwiły w niespokojnym charakterze, w awanturniczem życiu, zresztą w najświeższym postępku człowieka, który mając w rękach pewny kawałek chleba i możność uczęszczania do tej oto tak przyzwoitej restauracyi, dobrowolnie wyrzekł się restauracyi, sklep zostawił na Opatrzności boskiej, a sam, z całą gotówką odziedziczoną po żonie, pojechał na turecką wojnę robić majątek. - A może go i zrobi... Dostawy dla wojska to gruby interes - wtrącił pan Szprot, ajent handlowy, który bywał tu rzadkim gościem. - Nic nie zrobi - odparł pan Deklewski - a tymczasem porządny sklep dyabli wezmą. Na dostawach bogacą się tylko żydzi i niemcy; nasi do tego nie mają głowy. - A może Wokulski ma głowę? - Waryat! waryat!... mruknął radca. - Podaj no Józiu piwa. Która to?... - Siódma buteleczka, panie radco. Służę piorunem. - Już siódma?... Jak ten czas leci, jak ten czas leci... Ajent handlowy, który, z obowiązków stanowiska, potrzebował mieć o kupcach wiadomości wszechstronne i wyczerpujące, przeniósł swoję butelkę i szklankę do stołu radcy i topiąc słodkie spojrzenie w jego załzawionych oczach, spytał zniżonym głosem: - Przepraszam, ale... dlaczego pan radca nazywa Wokulskiego waryatem?... Może mogę służyć cygarkiem... Ja trochę znam Wokulskiego. Zawsze wydawał mi się człowiekiem skrytym i dumnym. W kupcu skrytość jest wielką zaletą, duma wadą. Ale żeby Wokulski zdradzał skłonność do waryacyi, tegom nie spostrzegł. Radca przyjął cygaro bez szczególnych oznak wdzięczności. Jego rumiana twarz, otoczona pękami siwych włosów nad czołem, na brodzie i na policzkach, była w tej chwili podobna do krwawnika oprawionego w srebro. - Nazywam go - odparł, powoli ogryzając i zapalając cygaro - nazywam go waryatem, gdyż go znam lat... Zaczekaj pan... Piętnaście... siedemnaście... ośmnaście... Było to w r. 1860... Jadaliśmy wtedy u Hopfera. Znałeś pan Hopfera?... - Phi... - Otóż Wokulski był wtedy u Hopfera subjektem i miał już ze dwadzieścia parę lat... - W handlu win i delikatesów? - Tak. I jak dziś Józio, tak on wówczas podawał mi piwo, zrazy nelsońskie... - I z tej branży przerzucił się do galanteryi? - wtrącił ajent. - Zaczekaj pan - przerwał radca. - Przerzucił się, ale nie do galanteryi, tylko do szkoły przygotowawczej, a potem do szkoły głównej, rozumie pan?... Zachciało mu się być uczonym!... Ajent począł chwiać głową w sposób oznaczający zdziwienie. - Istna heca - rzekł. - I zkąd mu to przyszło? - No, zkąd! Zwyczajnie - stosunki z akademią medyczną, ze szkołą sztuk pięknych... Wtedy wszystkim paliło się we łbach, a on nie chciał być gorszy od innych. W dzień służył gościom przy bufecie i prowadził rachunki, a w nocy uczył się... - Licha musiała to być usługa. - Taka jak innych - odparł radca, niechętnie machając ręką. - Tylko, że przy posłudze był bestya niemiły; na najniewinniejsze słówko marszczył się jak zbój... Rozumie się, używaliśmy na nim, co wlazło, a on najgorzej gniewał się jeżeli nazwał go kto „panem konsyliarzem“. Raz tak zwymyślał gościa, że mało obaj nie porwali się za czuby. - Naturalnie handel cierpiał na tem... - Wcale nie! Bo kiedy po Warszawie rozeszła się wieść, że subjekt Hopfera chce wstąpić do szkoły przygotowawczej, tłumy zaczęły tam przychodzić na śniadanie. Osobliwie roiła się studenterya. - I poszedł też do szkoły przygotowawczej? - Poszedł i nawet zdał egzamin do szkoły głównej. No, ale co pan powiesz - ciągnął radca uderzając ajenta w kolano - że zamiast wytrwać przy nauce do końca, niespełna w rok rzucił szkołę... - Cóż robił? - Otóż - co... Gotował wraz z innymi piwo, które do dziś dnia pijemy i sam w rezultacie oparł się aż gdzieś około Irkucka. - Heca panie! - westchnął ajent handlowy. - Nie koniec na tem... W r. 1870 wrócił do Warszawy z niewielkim fundusikiem. Przez pół roku szukał zajęcia, zdaleka omijając handle korzenne, których po dziś dzień nienawidzi, aż nareszcie przy protekcyi swego dzisiejszego dysponenta, Rzeckiego, wkręcił się do sklepu Minclowej, która akurat została wdową, i - w rok potem ożenił się z babą, grubo starszą od niego. - To nie było głupie - wtrącił ajent. - Zapewne. Jednym zamachem zdobył sobie byt i warsztat, na którym mógł spokojnie pracować do końca życia. Ale też miał on krzyż Pański z babą! - One to umieją... - Jeszcze jak! - prawił radca. - Patrz pan jednakże co to znaczy szczęście. Półtora roku temu, baba objadła się czegoś i umarła, a Wokulski po czteroletniej katordze, został wolny jak ptaszek, z zasobnym sklepem i 30 tysiącami rubli w gotowiźnie, na którą pracowały dwa pokolenia Minclów. - Ma szczęście. - Miał - poprawił radca - ale go nie uszanował. Inny, na jego miejscu, ożeniłby się z jaką uczciwą panienką i żyłby w dostatkach; bo co to panie dziś znaczy sklep z reputacyą i w doskonałym punkcie!... Ten jednak waryat rzucił wszystko i pojechał robić interesa na wojnie. Milionów mu się zachciało, czy kiego dyabła. - Może je będzie miał - odezwał się ajent. - Ehe! żachnął się radca. Dajno Józiu piwa. Myślisz pan, źe w Turcyi znajdzie jeszcze bogatszą babę, aniżeli nieboszczka Minclowa?... Józiu!... - Służę piorunem!... Jedzie ósma... - Ósma? - powtórzył radca - to być nie może. Zaraz. Przed tem była szósta, potem siódma..., mruczał, zasłaniając twarz dłonią. - Może być, że ósma. Jak ten czas leci!... Mimo posępne wróżby ludzi trzeźwo patrzących na rzeczy, sklep galanteryjny pod firmą J. Mincel i S. Wokulski nietylko nie upadł, ale nawet robił dobre interesa. Publiczność, zaciekawiona pogłoskami o bankructwie, coraz liczniej odwiedzała magazyn, od chwili zaś, kiedy Wokulski opuścił Warszawę, zaczęli zgłaszać się po towary kupcy rosyjscy. Zamówienia mnożyły się, kredyt za granicą istniał, weksle były płacone regularnie, a sklep roił się gośćmi, którym ledwo mogli wydołać trzej subjekci: jeden mizerny blondyn, wyglądający jakby cogodzinę umierał na suchoty, drugi szatyn z brodą filozofa a ruchami księcia i trzeci elegant, który nosił zabójcze dla płci pięknej wąsiki; pachnąc przy tem jak laboratoryum chemiczne. Ani jednak ciekawość ogółu, ani fizyczne i duchowe zalety trzech subjektów, ani nawet ustalona reputacya sklepu, może nie uchroniłyby go od upadku, gdyby nie zawiadował nim 40-letni pracownik firmy, przyjaciel i zastępca Wokulskiego, pan Ignacy Rzecki. II. Rządy starego subjekta. Pan Ignacy od 25 lat mieszkał w pokoiku przy sklepie. W ciągu tego czasu sklep zmieniał właścicieli i podłogę, szafy i szyby w oknach, zakres swojej działalności i subjektów; ale pokój pana Rzeckiego pozostał zawsze taki sam. Było w nim to same smutne okno, wychodzące na to samo podwórze, z tą samą kratą, na której szczeblach zwieszała się, być może, ćwierćwiekowa pajęczyna, a zpewnością ćwierćwiekowa firanka, niegdyś zielona, obecnie wypłowiała z tęsknoty za słońcem. Pod oknem stał ten sam czarny stół obity suknem, także niegdyś zielonem, dziś tylko poplamionem. Na nim wielki czarny kałamarz wraz z wielką czarną piaseczniczką, przymocowaną do tej samej podstawki, - para mosiężnych lichtarzy do świec łojowych, których już nikt nie palił i stalowe szczypce, któremi już nikt nie obcinał knotów. Żelazne łóżko z bardzo cienkim materacem, nad niem nigdy nieużywana dubeltówka, pod niem pudło z gitarą, przypominające dziecinną trumienkę, wąska kanapka obita skórą, dwa krzesła również skórą obite, duża blaszana miednica i mała szafa ciemnowiśniowej barwy, stanowiły umeblowanie pokoju, który, ze względu na swoję długość i mrok w nim panujący, zdawał się być podobniejszym do grobu, aniżeli do mieszkania. Równie jak pokój nie zmieniły się od ćwierć wieku zwyczaje pana Ignacego. Rano budził się zawsze o szóstej; przez chwilę słuchał czy idzie leżący na krześle zegarek i spoglądał na skazówki, które tworzyły jednę linią prostą. Chciał wstać spokojnie, bez awantur; ale że chłodne nogi i nieco zesztywniałe ręce, nie okazywały się dość uległemi jego woli, więc zrywał się, nagle wyskakiwał na środek pokoju i, rzuciwszy na łóżko szlafmycę, biegł pod piec do wielkiej miednicy, w której mył się od stóp do głów, rżąc i parskając jak wiekowy rumak szlachetnej krwi, któremu przypomniał się wyścig. Podczas obrządku wycierania się kosmatemi ręcznikami, z upodobaniem patrzał na swoje chude łydki i zarośnięte piersi, mrucząc: - No, przecie nabieram ciała. W tym samym czasie zeskakiwał z kanapki jego stary pudel Ir, z wybitem okiem i, mocno otrząsnąwszy się, zapewne z resztek snu, skrobał do drzwi, za któremi rozlegało się pracowite dmuchanie w samowar. Pan Rzecki, wciąż ubierając się z pośpiechem, wypuszczał psa, mówił dzień dobry służącemu, wydobywał z szafy imbryk, mylił się przy zapinaniu mankietów, biegł na podwórze zobaczyć stan pogody, parzył się gorącą herbatą, czesał się nie patrząc w lustro i o wpół do siódmej był gotów. Obejrzawszy się czy ma krawat na szyi, a zegarek i portmonetkę w kieszeniach, pan Ignacy wydobywał ze stolika wielki klucz i, trochę zgarbiony, uroczyście otwierał tylne drzwi sklepu, obite żelazną blachą. Wchodzili tam obaj ze służącym, zapalali parę płomyków gazu i, podczas gdy służący zamiatał podłogę, pan Ignacy odczytywał przez binokle ze swego notatnika rozkład zajęć na dzień dzisiejszy. - Oddać w banku 800 rubli, aha... Do Lublina wysłać trzy albumy, tuzin portmonetek... Właśnie!... Do Wiednia przekaz na 1.200 guldenów... Z kolei odebrać transport... Zmonitować rymarza za nieodesłanie walizek... Bagatela!... Napisać list do Stasia... Bagatela... Skończywszy czytać, zapalał jeszcze kilka płomieni i przy ich blasku robił przegląd towarów w gablotkach i szafach. - Spinki, szpilki, portmonety... dobrze... Rękawiczki, wachlarze, krawaty... tak jest... Laski, parasole, sakwojaże... A tu - albumy, neseserki... Szafirowy wczoraj sprzedano, naturalnie!... Lichtarze, kałamarze, przyciski... Porcelana... Ciekawym dlaczego ten wazon odwrócili?... Z pewnością... Nie, nie uszkodzony... Lalki z włosami, teatr, karuzel... Trzeba na jutro postawić w oknie karuzel, bo już fontanna spowszedniała. Bagatela!... Ósma dochodzi... Założyłbym się, że Klejn będzie pierwszy, a Mraczewski ostatni. Naturalnie... Poznał się z jakąś guwernantką i już jej kupił neseserkę na rachunek i z rabatem... Rozumie się... Byle nie zaczął kupować bez rabatu i bez rachunku... Tak mruczał i chodził po sklepie przygarbiony, z rękoma w kieszeniach, a za nim jego pudel. Pan od czasu do czasu zatrzymywał się i oglądał jakiś przedmiot, pies przysiadał na podłodze i skrobał tylną nogą gęste kudły, a rzędem ustawione w szafie lalki małe, średnie i duże, brunetki i blondynki przypatrywały się im martwemi oczami. Drzwi od sieni skrzypnęły i ukazał się p. Klejn, mizerny subjekt, ze smutnym uśmiechem na posiniałych ustach. - A co, byłem pewny, że pan przyjdziesz pierwszy. Dzień dobry - rzekł p. Ignacy - Paweł! Gaś światło i otwieraj sklep. Służący wbiegł ciężkim kłusem i zakręcił gaz. Po chwili rozległo się zgrzytanie ryglów, szczękanie sztab i do sklepu wszedł dzień, jedyny gość, który nigdy nie zawodzi kupca. Rzecki usiadł przy kantorku pod oknem, Klejn stanął na zwykłem miejscu przy porcelanie. - Pryncypał jeszcze nie wraca, nie miał pan listu? - spytał Klejn. - Spodziewam się go w połowie marca, najdalej za miesiąc. - Jeżeli go nie zatrzyma nowa wojna. - Staś... Pan Wokulski - poprawił się Rzecki - pisze mi, że wojny nie będzie. - Kursa jednak spadają a przed chwilą czytałem, że flota angielska wpłynęła na Dardanele. - To nic, wojny nie będzie. Zresztą - westchnął p. Ignacy - co nas obchodzi wojna, w której nie przyjmie udziału Bonaparte. - Bonapartowie skończyli już karyerę. - Doprawdy?... - uśmiechnął się ironicznie p. Ignacy. - A na czyjąż korzyść Mac-Mahon z Ducrotem układali w styczniu zamach stanu?... Wierz mi panie Klejn, Bonapartyzm to potęga!... - Jest większa od niej. - Jaka? - oburzył się p. Ignacy. - Może republika z Gambetą? Może Bismark?... - Socyalizm... - szepnął mizerny subjekt, kryjąc się za porcelanę. P. Ignacy mocniej zasadził binokle i podniósł się na swym fotelu, jakby pragnąc jednym zamachem obalić nową teoryę, która przeciwstawiała się jego poglądom; lecz poplątało mu szyki wejście drugiego subjekta, z brodą. - A moje uszanowanie panu Lisieckiemu! - zwrócił się do przybyłego. - Zimny dzień mamy, prawda? Która też godzina w mieście, bo mój zegarek musi się spieszyć. Jeszcze chyba nie ma kwadransa na dziewiątą?... - Także, koncept!... Pański zegarek zawsze spieszy się z rana, a późni wieczorem - odparł cierpko Lisiecki, ocierając szronem pokryte wąsy. - Założę się, żeś pan był wczoraj na preferansie. - Ma się wiedzieć. Cóż pan myślisz, że mi na całą dobę wystarczy widok waszych galanteryj i pańskiej siwizny? - No, mój panie, wolę być trochę szpakowatym, aniżeli łysym - oburzył się pan Ignacy. - Koncept!... - syknął pan Lisiecki. - Moja łysina, jeżeli ją kto dojrzy, jest smutnem dziedzictwem rodu, ale pańska siwizna i gderliwy charakter są owocami starości, którą... chciałbym szanować... Do sklepu wszedł pierwszy gość: kobieta ubrana w salopę i chustkę na głowie, żądająca mosiężnej spluwaczki... Pan Ignacy bardzo nisko ukłonił się jej i ofiarował krzesło, a pan Lisiecki zniknął za szafami i wróciwszy po chwili, doręczył interesantce ruchem pełnym godności, żądany przedmiot. Potem zapisał cenę spluwaczki na kartce, podał ją przez ramię Rzeckiemu i poszedł za gablotkę z miną bankiera, który złożył na cel dobroczynny kilka tysięcy rubli. Spór o siwiznę i łysinę był zażegnany. Dopiero około dziewiątej wszedł a raczej wpadł do sklepu pan Mraczewski, piękny, dwudziestokilkoletni blondynek, z oczyma jak gwiazdy, z ustami jak korale, z wąsikami jak zatrute sztylety. Wbiegł, ciągnąc za sobą od progu smugę woni i zawołał: - Słowo honoru daję, że już musi być wpół do dziesiątej. Letkiewicz jestem, gałgan jestem, no - podły jestem, ale cóż zrobię, kiedy matka mi zachorowała i musiałem szukać doktora. Byłem u sześciu... - Czy u tych, którym dajesz pan neseserki? - spytał Lisiecki. - Neseserki?... Nie. Nasz doktór nie przyjąłby nawet szpilki. Zacny człowiek... Prawda panie Rzecki, że już jest wpół do dziesiątej? Stanął mi zegarek. - Dochodzi dzie wią-ta... - odparł ze szczególnym naciskiem pan Ignacy. - Dopiero dziewiąta?... No ktoby myślał! A tak projektowałem sobie, że dziś przyjdę do sklepu pierwszy, wcześniej od pana Klejna... - Ażeby wyjść przed ósmą - wtrącił pan Lisiecki. Mraczewski utkwił w nim błękitne oczy, w których malowało się najwyższe zdumienie. - Pan zkąd wie?... - odparł. - No, słowo honoru daję, że ten człowiek ma zmysł proroczy! Właśnie dziś, słowo honoru... muszę być na mieście przed siódmą, choćbym umarł, choćbym... miał podać się do dymisyi... - Niech pan od tego zacznie - wybuchnął Rzecki, - a będzie pan wolny przed jedenastą, nawet w tej chwili, panie Mraczewski. Pan powinieneś być hrabią, nie kupcem, i dziwię się, że pan odrazu nie wstąpił do tamtego fachu, przy którym zawsze ma się czas, panie Mraczewski. Naturalnie! - No, i pan w jego wieku latałeś za spódniczkami - odezwał się Lisiecki. - Co tu bawić się w morały. - Nigdy nie latałem! - krzyknął Rzecki, uderzając pięścią w kantorek. - Przynajmniej raz wygadał się, że całe życie jest niedołęgą - mruknął Lisiecki do Klejna, który uśmiechał się podnosząc jednocześnie brwi bardzo wysoko. Do sklepu wszedł drugi gość i zażądał kaloszy. Naprzeciw niego wysunął się Mraczewski. - Kaloszyków żąda szanowny pan? Który numerek, jeżeli wolno spytać? Ach, szanowny pan zapewne nie pamięta! Nie każdy ma czas myśleć o numerze swoich kaloszy, to należy do nas. Szanowny pan pozwoli, że przymierzymy?... Szanowny pan raczy zająć miejsce na taburecie. Paweł! Przynieś ręcznik, zdejm panu kalosze i wytrzyj obuwie... Wbiegł Paweł ze ścierką i rzucił się do nóg przybyłemu. - Ależ panie, ależ przepraszam!... tłómaczył się odurzony gość. - Bardzo prosimy - mówił prędko Mraczewski - to nasz obowiązek. Zdaje mi się, że te będą dobre - ciągnął, podając parę zczepionych nitką kaloszy. - Doskonałe, pysznie wyglądają; szanowny pan ma tak normalną nogę, że nie podobna mylić się co do numeru. Szanowny pan życzy sobie zapewne literki; jakie mają być literki?... - L. P. - mruknął gość, czując, że tonie w bystrym potoku wymowy grzecznego subjekta. - Panie Lisiecki, panie Klejn, przybijcie z łaski swojej literki. Szanowny pan każe zawinąć dawne kalosze? Paweł! wytrzyj kalosze i okręć w bibułę. A może szanowny pan nie życzy sobie dźwigać zbytecznego ciężaru? Paweł rzuć kalosze do paki... Należy się dwa ruble, kopiejek pięćdziesiąt... Kaloszy z literkami nikt szanownemu panu nie zamieni, a to przykra rzecz, znaleść w miejsce nowych artykułów, dziurawe graty... Dwa ruble pięćdziesiąt kopiejek do kasy, z tą karteczką. Panie kasyerze, pięćdziesiąt kopiejek reszty dla szanownego pana... Nim gość oprzytomniał, ubrano go w kalosze, wydano resztę i wśród niskich ukłonów, odprowadzono do drzwi. Interesant stał przez chwilę na ulicy, bezmyślnie patrząc w szybę, zpoza której Mraczewski darzył go słodkim uśmiechem i ognistemi spojrzeniami. Wreszcie machnął ręką i poszedł dalej, może myśląc, że w innym sklepie kalosze bez literek kosztowałyby go dziesięć złotych. Pan Ignacy zwrócił się do Lisieckiego i kiwał głową w sposób oznaczający podziw i zadowolenie. Mraczewski dostrzegł ten ruch kątem oka i podbiegłszy do Lisieckiego, rzekł półgłosem: - Niech no pan patrzy, czy nasz stary nie jest podobny z profilu do Napoleona III-go? Nos... wąs... hiszpanka... - Do Napoleona, kiedy chorował na kamień - odparł Lisiecki. Na ten dowcip pan Ignacy skrzywił się z niesmakiem. Swoją drogą Mraczewski dostał urlop przed siódmą wieczorem, a w parę dni później w prywatnym katalogu Rzeckiego otrzymał notatkę: „Był na „Hugonotach“ w ósmym rzędzie krzeseł z niejaką Matyldą...???“. Na pociechę mógłby sobie powiedzieć, że w tym samym katalogu równie posiadają notatki dwaj inni jego koledzy, a także inkasent, posłańcy, nawet - służący Paweł. Zkąd Rzecki znał podobne szczegóły z życia swoich współpracowników? Jest to tajemnica, z którą przed nikim się nie zwierzał. Około pierwszej w południe, pan Ignacy, zdawszy kasę Lisieckiemu, któremu, pomimo ciągłych sporów, ufał najbardziej, wymykał się do swego pokoiku, ażeby zjeść obiad, przyniesiony z restauracyi. Współcześnie z nim wychodził Klejn i wracał do sklepu o drugiej; potem obaj z Rzeckim zostawali w sklepie, a Lisiecki i Mraczewski szli na obiad. O trzeciej znowu wszyscy byli na miejscu. O ósmej wieczorem zamykano sklep; subjekci rozchodzili się i zostawał tylko Rzecki. Robił dzienny rachunek, sprawdzał kasę, układał plan czynności na jutro i przypominał sobie: czy zrobiono wszystko co wypadało na dziś? Każdą zaniedbaną sprawę opłacał długą bezsennością i smętnemi marzeniami na temat ruiny sklepu, stanowczego upadku Napoleonidów i tego, że wszystkie nadzieje jakie miał w życiu, były tylko głupstwem. „Nic nie będzie! Giniemy bez ratunku!“ - wzdychał, przewracając się na twardej pościeli. Jeżeli dzień udał się dobrze, pan Ignacy był kontent. Wówczas przed snem czytał historyą konsulatu i cesarstwa, albo wycinki z gazet opisujących wojnę włoską w r. 1859, albo też, co trafiało się rzadziej, wydobywał zpod łóżka gitarę i grał na niej marsza Rakoczego, przyśpiewując wątpliwej wartości tenorem. Potem śniły mu się obszerne węgierskie równiny, granatowe i białe linie wojsk przysłoniętych chmurą dymu... Nazajutrz miewał posępny humor i skarżył się na ból głowy. Do przyjemniejszych dni należała u niego niedziela; wówczas bowiem obmyślał i wykonywał plany wystaw okiennych na cały tydzień. W jego pojęciu okna nietylko streszczały zasoby sklepu, ale jeszcze powinny były zwracać uwagę przechodniów, bądź najmodniejszym towarem, bądź pięknem ułożeniem, bądź figlem. Prawe okno, przeznaczone dla galanteryi zbytkownych, mieściło zwykle jakiś bronz, porcelanową wazę, całą zastawę buduarowego stolika, dokoła których ustawiały się albumy, lichtarze, portmonety, wachlarze, w towarzystwie lasek, parasoli i niezliczonej ilości drobnych, a eleganckich przedmiotów. W lewem znowu oknie, napełnionem okazami krawatów, rękawiczek, kaloszy i perfum, miejsce środkowe zajmowały zabawki, najczęściej poruszające się. Niekiedy, podczas tych samotnych zajęć, w starym subjekcie budziło się dziecko. Wydobywał wtedy i ustawiał na stole wszystkie mechaniczne cacka. Był tam niedźwiedź wdrapujący się na słup, był piejący kogut, mysz, która biegała, pociąg, który toczył się po szynach, cyrkowy pajac, który cwałował na koniu, dźwigając drugiego pajaca, i kilka par, które tańczyły walca przy dźwiękach niewyraźnej muzyki. Wszystkie te figury pan Ignacy nakręcał i jednocześnie puszczał w ruch. A gdy kogut zaczął piać, łopocząc sztywnemi skrzydłami, gdy tańczyły martwe pary, cochwila potykając się i zatrzymując, gdy ołowiani pasażerowie pociągu jadącego bez celu, zaczęli przypatrywać mu się ze zdziwieniem i gdy cały ten świat lalek, przy drgającem świetle gazu, nabrał jakiegoś fantastycznego życia, stary subjekt, podparłszy się łokciami, śmiał się cicho i mruczał: - Hi! hi! hi! Dokąd wy jedziecie podróżni?... Dlaczego narażasz kark akrobato?... Co wam po uściskach tancerze?... Wykręcą się sprężyny i pójdziecie napowrót do szafy. Głupstwo, wszystko głupstwo!... a wam, gdybyście myśleli, mogłoby się zdawać, że to jest coś wielkiego!... Po takich i tym podobnych monologach szybko składał zabawki i rozdrażniony, chodził po pustym sklepie, a za nim jego brudny pies. „Głupstwo handel... głupstwo polityka... głupstwo podróż do Turcyi... głupstwo całe życie, którego początku nie pamiętamy, a końca nie znamy... Gdzież prawda?“... Ponieważ tego rodzaju zdania wypowiadał niekiedy głośno i publicznie, więc uważano go za bzika, a poważne damy, mające córki na wydaniu, nieraz mówiły: - Oto do czego prowadzi mężczyznę starokawalerstwo! Z domu pan Ignacy wychodził rzadko i na krótko i zwykle kręcił się po ulicach, na których mieszkali jego koledzy, albo oficyaliści sklepu. Wówczas jego ciemno-zielona algierka lub tabaczkowy surdut, popielate spodnie z czarnym lampasem i wypłowiały cylinder, nadewszystko zaś jego nieśmiałe zachowanie się, zwracały powszechną uwagę. Pan Ignacy wiedział to i coraz bardziej zniechęcał się do spacerów. Wolał przy święcie kłaść się na łóżku i całemi godzinami patrzeć w swoje zakratowane okno, za którem widać było szary mur sąsiedniego domu, ozdobiony jednem jedynem, również zakratowanem oknem, gdzie czasami stał garnczek masła, albo wisiały zwłoki zająca. Lecz im mniej wychodził, tem częściej marzył o jakiejś dalekiej podróży na wieś lub za granicę. Coraz częściej spotykał we snach zielone pola i ciemne bory, po których błąkałby się, przypominając sobie młode czasy. Powoli zbudziła się w nim głucha tęsknota do tych krajobrazów, więc postanowił, natychmiast po powrocie Wokulskiego, wyjechać gdzieś na całe lato. - Choć raz przed śmiercią, ale na kilka miesięcy - mówił kolegom, którzy, niewiadomo dlaczego, uśmiechali się z tych projektów. Dobrowolnie odcięty od natury i ludzi, utopiony w wartkim, ale ciasnym wirze sklepowych interesów, czuł coraz mocniej potrzebę wymiany myśli. A ponieważ jednym nie ufał, inni go nie chcieli słuchać, a Wokulskiego nie było, więc rozmawiał sam z sobą i - w największym sekrecie pisywał pamiętnik. III. Pamiętnik starego subjekta. ...„Ze smutkiem od kilku lat uważam, że na świecie jest coraz mniej dobrych subjektów i rozumnych polityków, bo wszyscy stosują się do mody. Skromny subjekt co kwartał ubiera się w spodnie nowego fasonu, w coraz dziwniejszy kapelusz i coraz inaczej wykładany kołnierzyk. Podobnież dzisiejsi politycy co kwartał zmieniają wiarę: onegdaj wierzyli w Bismarka, wczoraj w Gambetę, a dziś w Beaconsfielda, który niedawno był żydkiem. Już widać zapomniano, że w sklepie nie można stroić się w modne kołnierzyki, tylko je sprzedawać, bo w przeciwnym razie gościom zabraknie towaru, a sklepowi gości. Zaś polityki nie należy opierać na szczęśliwych osobach, tylko na wielkich dynastyach. Metternich był taki sławny jak Bismark, a Palmerston sławniejszy od Beaconsfielda i - któż dziś o nich pamięta? Tymczasem ród Bonapartych trząsł Europą za Napoleona I., potem za Napoleona III., a i dzisiaj, choć niektórzy nazywają go bankrutem, wpływa na losy Francyi przez wierne swoje sługi, Mac-Mahona i Ducrota. Zobaczycie, co jeszcze zrobi Napoleonek IV, który pocichu uczy się sztuki wojennej u Anglików! Ale o to mniejsza. W tej bowiem pisaninie, chcę mówić nie o Bonapartych, ale o sobie, ażeby wiedziano, jakim sposobem tworzyli się dobrzy subjekci i, choć nie uczeni, ale rozsądni politycy. Do takiego interesu nie trzeba akademii, lecz przykładu - w domu i w sklepie. Ojciec mój był zamłodu żołnierzem, a na starość woźnym w komisyi spraw wewnętrznych. Trzymał się prosto jak sztaba, miał nieduże faworyty i wąs do góry; szyję okręcał czarną chustką i nosił srebrny kolczyk w uchu. Mieszkaliśmy na Starem Mieście z ciotką, która urzędnikom prała i łatała bieliznę. Mieliśmy na czwartem piętrze dwa pokoiki, gdzie niewiele było dostatków, ale dużo radości, przynajmniej dla mnie. W naszej izdebce najokazalszym sprzętem był stół, na którym ojciec, powróciwszy z biura, kleił koperty; u ciotki zaś pierwsze miejsce zajmowała balia. Pamiętam, że w pogodne dnie puszczałem na ulicy latawce, a wrazie słoty wydmuchiwałem w izbie bańki mydlane. Na ścianach u ciotki wisieli sami święci; ale jakkolwiek było ich sporo, nie dorównali jednak liczbą Napoleonom, którymi ojciec przyozdabiał swój pokój. Był tam jeden Napoleon w Egipcie, drugi pod Wagram, trzeci pod Austerlitz, czwarty pod Moskwą, piąty w dniu koronacyi, szósty w apoteozie. Gdy zaś ciotka zgorszona tyloma świeckiemi obrazami, zawiesiła na ścianie mosiężny krucyfiks, ojciec, ażeby - jak mówił - nie obrazić Napoleona, kupił sobie jego bronzowe popiersie i także umieścił je nad łóżkiem. - Zobaczysz niedowiarku - lamentowała nieraz ciotka - że za te sztuki będą cię pławić w smole. - I!... Nie da mi cesarz zrobić krzywdy - odpowiadał ojciec. Często przychodzili do nas dawni koledzy ojca: pan Domański, także woźny, ale z komisyi skarbu i pan Raczek, który na Dunaju miał stragan z zieleniną. Prości to byli ludzie (nawet pan Domański trochę lubił anyżówkę), ale roztropni politycy. Wszyscy, nie wyłączając ciotki, twierdzili jak najbardziej stanowczo, że choć Napoleon I umarł w niewoli, ród Bonapartych jeszcze wypłynie. Po pierwszym Napoleonie znajdzie się jakiś drugi, a gdyby i ten źle skończył, przyjdzie następny, dopóki jeden po drugim nie uporządkują świata. - Trzeba być zawsze gotowym na pierwszy odgłos! - mówił mój ojciec. - Bo nie wiecie dnia, ani godziny - dodawał pan Domański. A pan Raczek, trzymając fajkę w ustach, na znak potwierdzenia pluł aż do pokoju ciotki. - Napluj mi acan w balię, to ci dam!... - wołała ciotka. - Może jejmość i dasz, ale ja nie wezmę - mruknął pan Raczek, plując w stronę komina. - U... cóżto za chamy, te całe granadyerzyska! - gniewała się ciotka. - Jejmości zawsze smakowali ułani. Wiem, wiem... Później pan Raczek ożenił się z moją ciotką...“ ...„Chcąc, ażebym zupełnie był gotów, gdy wybije godzina sprawiedliwości, ojciec sam pracował nad moją edukacyą. Nauczył mię czytać, pisać, kleić koperty, ale nadewszystko - musztrować się. Do musztry zapędzał mnie w bardzo wczesnem dzieciństwie, kiedy mi jeszcze zza pleców wyglądała koszula. Dobrze to pamiętam, gdyż ojciec, komenderując: „pół obrotu na prawo!“ albo „lewe ramię naprzód - marsz!...“ - ciągnął mnie w odpowiednim kierunku za ogon tego ubrania. Była to najdokładniej prowadzona nauka. Nieraz w nocy budził mnie ojciec krzykiem: „do broni!...“ musztrował, pomimo wymyślań i łez ciotki i kończył zdaniem: - Ignaś! zawsze bądź gotów, wisusie, bo nie wiemy dnia, ani godziny... Pamiętaj, że Bonapartów Bóg zesłał, ażeby zrobili porządek na świecie; a dopóty nie będzie porządku, ani sprawiedliwości, dopóki nie wypełni się testament cesarza. Nie mogę powiedzieć, ażeby niezachwianą wiarę mego ojca w Bonapartych i sprawiedliwość, podzielali dwaj jego koledzy. Nieraz pan Raczek, kiedy mu dokuczył ból w nodze, klnąc i stękając, mówił: - E! wiesz stary, że już zadługo czekamy na nowego Napoleona. Ja siwieć zaczynam i coraz gorzej podupadam, a jego jak nie było, tak i nie ma. Niedługo porobią się z nas dziady pod kościół, a Napoleon poto chyba przyjdzie, ażeby z nami śpiewać godzinki. - Znajdzie młodych. - Co za młodych! Lepsi z nich przed nami poszli w ziemię a najmłodsi - djabła warci. Już są między nimi i tacy, co o Napoleonie nie słyszeli. - Mój słyszał i zapamięta - odparł ojciec, mrugając okiem w moję stronę, Pan Domański jeszcze bardziej upadał na duchu. - Świat idzie do gorszego - mówił, trzęsąc głową. - Wikt coraz droższy, za kwaterę zabraliby ci całą pensyą, a nawet co się tyczy anyżówki i w tem jest szachrajstwo. Dawniej rozweseliłeś się kieliszkiem, dziś po szklance jesteś taki czczy, jakbyś się napił wody. Sam Napoleon nie doczekałby się sprawiedliwości! A na to odpowiedział ojciec: - Będzie sprawiedliwość choćby i Napoleona nie stało. Ale i Napoleon się znajdzie. - Nie wierzę - mruknął pan Raczek. - A jak się znajdzie, to co?... - spytał ojciec. - Nie doczekamy tego. - Ja doczekam - odparł ojciec - a Ignaś doczeka jeszcze lepiej. Już wówczas zdania mego ojca głęboko wyrzynały mi się w pamięci, ale dopiero późniejsze wypadki nadały im cudowny, nieomal proroczy charakter. Około roku 1840 ojciec zaczął niedomagać. Czasami po parę dni nie wychodził do biura, a wreszcie nadobre legł w łóżku. Pan Raczek odwiedzał go codzień, a raz, patrząc na jego chude ręce i wyżółkłe policzki, szepnął: - Hej! stary, już my chyba nie doczekamy się Napoleona. Naco ojciec spokojnie odparł: - Ja tam nie umrę, dopóki o nim nie usłyszę. Pan Raczek pokiwał głową, a ciotka łzy otarła, myśląc, że ojciec bredzi. Jak tu myśleć inaczej, jeżeli śmierć już kołatała do drzwi, a ojciec jeszcze wyglądał Napoleona... Było już z nim bardzo źle, nawet przyjął ostatnie sakramenta, kiedy, w parę dni później, wbiegł do nas pan Raczek dziwnie wzburzony, i stojąc na środku izby, zawołał: - A wiesz stary, że znalazł się Napoleon?... - Gdzie? - krzyknęła ciotka. - Jużci we Francyi. Ojciec zerwał się, lecz znowu upadł na poduszki. Tylko wyciągnął do mnie rękę i patrząc wzrokiem, którego nie zapomnę, wyszeptał: - Pamiętaj!... Wszystko pamiętaj... Z tem umarł. W późniejszem życiu przekonałem się, jak proroczemi były poglądy ojca. Wszyscy widzieliśmy drugą gwiazdę napoleońską, która obudziła Włochy i Węgry; a chociaż spadła pod Sedanem, nie wierzę w jej ostateczne zagaśnięcie. Co mi tam Bismark, Gambeta, albo Beaconsfield! Niesprawiedliwość dopóty będzie władać światem, dopóki nowy Napoleon nie urośnie. W parę miesięcy po śmierci ojca, p. Raczek i p. Domański wraz z ciotką Zuzanną zebrali się na radę: co ze mną począć? P. Domański chciał mnie zabrać do swoich biur i powoli wypromować na urzędnika; ciotka zalecała rzemiosło, a p. Raczek zieleniarstwo. Lecz gdy zapytano mnie: do czego mam ochotę? odpowiedziałem, że do sklepu. - Kto wie, czy to nie będzie najlepsze - zauważył p. Raczek. - A do jakiegożbyś chciał kupca? - Do tego na Podwalu, co ma we drzwiach pałasz, a w oknie kozaka. - Wiem - wtrąciła ciotka. - On chce do Mincla. - Można spróbować? - rzekł p. Domański. - Wszyscy przecież znamy Mincla. P. Raczek na znak zgody, plunął aż w komin. - Boże miłosierny - jęknęła ciotka - ten drab już chyba na mnie pluć zacznie, kiedy brata nie stało... O! nieszczęśliwa ja sierota!... - Wielka rzecz! - odezwał się p. Raczek - Wyjdź jejmość zamąż, to nie będziesz sierotą. - A gdzież ja znajdę takiego głupiego, coby mnie wziął? - Phi! może i jabym się ożenił z jejmością, bo niema mnie kto smarować - mruknął p. Raczek, ciężko schylając się do ziemi, ażeby wypukać popiół z fajki. Ciotka rozpłakała się, a wtedy odezwał się p. Domański: - Poco robić duże ceregiele. Jejmość nie masz opieki, on nie ma gospodyni; pobierzcie się i przygarnijcie Ignasia, a będziecie nawet mieli dziecko. I jeszcze tanie dziecko, bo Mincel da mu wikt i kwaterę, a wy tylko odzież. - Hę?... - spytał p. Raczek, patrząc na ciotkę. - No, oddajcie pierwej chłopca do terminu, a potem... może się odważę - odparła ciotka. - Zawsze miałam przeczucie, że marnie skończę... - To i jazda do Mincla! - rzekł p. Raczek, podnosząc się z krzesełka. - Tylko jejmość nie zrób mi zawodu! - dodał, grożąc ciotce pięścią. Wyszli z p. Domańskim i może w półtory godziny wrócili, obaj mocno zarumienieni. P. Raczek ledwie oddychał, a p. Domański z trudnością trzymał się na nogach, podobno z tego, że nasze schody były bardzo niewygodne. - Cóż?... - spytała ciotka. - Nowego Napoleona wsadzili do prochowni! - odpowiedział p. Domański. - Nie do prochowni, tylko do fortecy A-u... A-u... - dodał p. Raczek i rzucił czapkę na stół. - Ale z chłopcem co? - Jutro ma przyjść do Mincla z odzieniem i bielizną - odrzekł p. Domański. - Nie do fortecy A-u... A-u... tylko do Ham-ham, czy Cham... bo nawet nie wiem... - Zwaryjowaliście pijaki! - krzyknęła ciotka, chwytając pana Raczka za ramię. - Tylko bez poufałości! - oburzył się p. Raczek. - Po ślubie będzie poufałość, teraz... Ma przyjść do Mincla jutro z bielizną i odzieniem... Nieszczęsny Napoleonie!... Ciotka wypchnęła za drzwi p. Raczka, potem p. Domańskiego i wyrzuciła za nimi czapkę. - Precz mi ztąd pijaki! - Wiwat Napoleon! - zawołał p. Raczek, a p. Domański zaczął śpiewać: Przechodniu, gdy w tę stronę zwrócisz swoje oko, Przybliż się i rozważaj ten napis głęboko... Przybliż się i rozważaj ten napis głęboko. Głos jego stopniowo cichnął, jakby zagłębiając się w studni, potem umilkł na schodach, lecz znowu doleciał nas z ulicy. Po chwili zrobił się tam jakiś hałas, a gdy wyjrzałem oknem, zobaczyłem, że p. Raczka policyant prowadził do ratusza. Takie to wypadki poprzedziły moje wejście do zawodu kupieckiego. Sklep Mincla znałem oddawna, ponieważ ojciec wysyłał mnie do niego po papier, a ciotka po mydło. Zawsze biegłem tam z radosną ciekawością, ażeby napatrzeć się wiszącym za szybami zabawkom. O ile pamiętam, był tam w oknie duży kozak, który sam przez się skakał i machał rękoma, a we drzwiach - bęben, pałasz i skórzany koń z prawdziwym ogonem. Wnętrze sklepu wyglądało jak duża piwnica, której końca nigdy nie mogłem dojrzeć z powodu ciemności. Wiem tylko, że po pieprz, kawę i liście bobkowe, szło się na lewo, do stołu, za którym stały ogromne szafy, od sklepienia do podłogi napełnione szufladami. Papier zaś, atrament, talerze i szklanki, sprzedawano przy stole na prawo, gdzie były szafy z szybami, a po mydło i krochmal szło się w głąb sklepu, gdzie było widać beczki i stosy pak drewnianych. Nawet sklepienie było zajęte. Wisiały tam długie szeregi pęcherzy naładowanych gorczycą i farbami, - ogromna lampa z daszkiem, która w zimie paliła się cały dzień, - sieć pełna korków do butelek, wreszcie - wypchany krokodylek, długi może na półtora łokcia. Właścicielem sklepu był Jan Mincel, starzec z rumianą twarzą i kosmykiem siwych włosów pod brodą. W każdej porze dnia siedział on pod oknem, na fotelu obitym skórą, ubrany w niebieski barchanowy kaftan, biały fartuch i takąż szlafmycę. Przed nim na stole leżała wielka księga, w której notował dochód, a tuż nad jego głową wisiał pęk dyscyplin, przeznaczonych głównie na sprzedaż. Starzec odbierał pieniądze, zdawał gościom resztę, pisał w księdze, niekiedy drzemał, lecz, pomimo tylu zajęć, z niepojętą uwagą czuwał nad biegiem handlu w całym sklepie. On także, dla uciechy przechodniów ulicznych, od czasu do czasu, pociągał za sznurek skaczącego w oknie kozaka i on wreszcie, co mi się najmniej podobało, za rozmaite przestępstwa karcił nas jedną z pęka dyscyplin. Mówię: nas, bo było nas trzech kandydatów do kary cielesnej: ja, tudzież dwaj synowcy starego - Franc i Jan Minclowie. Czujności pryncypała i jego biegłości w używaniu sarniej nogi, doświadczyłem zaraz na trzeci dzień po wejściu do sklepu. Franc odmierzył jakiejś kobiecie za 10 groszy rodzynków. Widząc, że jedno ziarno upadło na kontuar (stary miał w tej chwili oczy zamknięte), podniosłem je nieznacznie i zjadłem. Chciałem właśnie wyjąc pestkę, która wcisnęła się mi między zęby, gdy uczułem na plecach coś, jakby mocne dotknięcie rozpalonego żelaza. - A szelma! - wrzasnął stary Mincel i nim zdałem sobie sprawę z sytuacyi, przeciągnął po mnie jeszcze parę razy dyscyplinę, od wierzchu głowy do podłogi. Zwinąłem się w kłębek z bolu, lecz od tej pory, nie śmiałem wziąć do ust niczego w sklepie. Migdały, rodzynki, nawet rożki, miały dla mnie smak pieprzu. Urządziwszy się ze mną w taki sposób, stary zawiesił dyscyplinę na pęku, wpisał rodzynki i z najdobroduszniejszą miną, począł ciągnąć za sznurek kozaka. Patrząc na jego półuśmiechniętą twarz i przymrużone oczy, prawie nie mogłem wierzyć że ten jowialny staruszek, posiada taki zamach w ręku. I dopiero teraz spostrzegłem, że ów kozak, widziany z wnętrza sklepu, wydaje się mniej zabawnym, niż od ulicy. Sklep nasz był kolonialno-galanteryjno-mydlarski. Towary kolonialne wydawał gościom Franz Mincel, młodzieniec trzydziestokilkoletni, z rudą głową i zaspaną fizyognomią. Ten najczęściej dostawał dyscypliną od stryja, gdyż palił fajkę; późno wchodził za kontuar, wymykał się z domu po nocach, a nadewszystko niedbale ważył towar. Młodszy zaś, Jan Mincel, który zawiadywał galanteryą i obok niezgrabnych ruchów, odznaczał się łagodnością, był znowu bity za wykradanie kolorowego papieru i pisywanie na nim listów do panien. Tylko August Katz, pracujący przy mydle, nie ulegał żadnym surowcowym upomnieniom. Mizerny ten człeczyna odznaczał się niezwykłą punktualnością. Najraniej przychodził do roboty, krajał mydło i ważył krochmal jak automat; jadł co mu podano, w najciemniejszym kącie sklepu, prawie wstydząc się tego, że doświadcza ludzkich potrzeb. O dziesiątej wieczorem gdzieś znikał. W tem otoczeniu upłynęło mi ośm lat, z których każdy dzień był podobny do wszystkich innych dni, jak kropla jesiennego deszczu, do innych kropli jesiennego deszczu. Wstawałem rano o piątej, myłem się i zamiatałem sklep. O szóstej otwierałem główne drzwi, tudzież okienicę. W tej chwili, gdzieś z ulicy, zjawiał się August Katz, zdejmował surdut, kładł fartuch i milcząc stawał między beczką mydła szarego, a kolumną, ułożoną z cegiełek mydła żółtego. Potem drzwiami od podwórka wbiegał stary Mincel, mrucząc: morgen! poprawiał szlafmycę, dobywał z szuflady księgę, wciskał się w fotel i parę razy ciągnął za sznurek kozaka. Dopiero po nim ukazywał się Jan Mincel i ucałowawszy stryja w rękę, stawał za swoim kontuarem, na którym podczas lata łapał muchy, a w zimie kreślił palcem albo pięścią jakieś figury. Franca zwykle sprowadzano do sklepu. Wchodził z oczyma zaspanemi, ziewający, obojętnie całował stryja w ramię i przez cały dzień skrobał się w głowę, w sposób, który mógł oznaczać wielką senność, lub wielkie zmartwienie. Prawie nie było ranka, ażeby stryj, patrząc na jego manewry, nie wykrzywiał mu się i nie pytał: - No... a gdzie ty szelma latala? Tymczasem na ulicy budził się szmer i za szybami sklepu coraz częściej przesuwali się przechodnie. To służąca, to drwal, jejmość w kapturze, to chłopak od szewca, to jegomość w rogatywce, szli w jednę i drugą stronę, jak figury w ruchomej panoramie. Środkiem ulicy toczyły się wozy, beczki, bryczki - tam i napowrót... Coraz więcej ludzi, coraz więcej wozów, aż nareszcie utworzył się jeden wielki potok uliczny, z którego cochwila ktoś wpadał do nas za sprawunkiem. - Pieprzu za trojaka... - Proszę funt kawy... - Niech pan da ryżu... - Pół funta mydła... - Za grosz liści bobkowych... Stopniowo sklep zapełniał się, po największej części służącemi i ubogo odzianemi jejmościami. Wtedy Franc Mincel krzywił się najwięcej: otwierał i zamykał szuflady, obwijał towar w tutki z szarej bibuły, wbiegał na drabinkę, znowu zwijał, robiąc to wszystko z żałosną miną człowieka, któremu nie pozwalają ziewnąć. Wkońcu zbierało się takie mnóstwo interesantów, że i Jan Mincel i ja musieliśmy pomagać Francowi w sprzedaży. Stary wciąż pisał i zdawał resztę, od czasu do czasu dotykając palcami swojej białej szlafmycy, której niebieski kutasik zwieszał mu się nad okiem. Czasem szarpnął kozaka, a niekiedy szybkością błyskawicy zdejmował dyscyplinę i ćwiknął nią którego ze swych synowców. Nader rzadko mogłem zrozumieć: o co mu chodzi? synowcy bowiem niechętnie objaśniali mi przyczyny jego popędliwości. Około ósmej napływ interesantów zmniejszał się. Wtedy w głębi sklepu ukazywała się gruba służąca z koszem bułek i kubkami (Franc odwracał się do niej tyłem), a za nią - matka naszego pryncypała, chuda staruszka w żółtej sukni, w ogromnym czepcu na głowie, z dzbankiem kawy w rękach. Ustawiwszy na stole swoje naczynie, staruszka odzywała się schrypniętym głosem: - Gut Morgen meine Kinder! Der Kaffee ist schon fertig... I zaczynała rozlewać kawę, w białe, fajansowe kubki. Wówczas zbliżał się do niej stary Mincel i całował ją w rękę, mówiąc: - Gut Morgen, meine Mutter! Zaco dostawał kubek kawy z trzema bułkami. Potem przychodził Franc Mincel, Jan Mincel, August Katz, a na końcu ja. Każdy całował staruszkę w suchą rękę, porysowaną niebieskiemi żyłami, każdy mówił: - Gut Morgen, Grossmutter! I otrzymywał należny mu kubek, tudzież trzy bułki. A gdyśmy z pośpiechem wypili naszę kawę, służąca zabierała pusty kosz i zamazane kubki, staruszka swój dzbanek i obie znikały. Za oknem wciąż toczyły się wozy i płynął w obie strony potok ludzki, z którego cochwila odrywał się ktoś i wchodził do sklepu. - Proszę krochmalu. - Dać migdałów za dziesiątkę. - Lukrecyi za grosz. - Szarego mydła... Około południa zmniejszał się ruch za kontuarem towarów kolonialnych, a za to coraz częściej zjawiali się interesanci po stronie prawej sklepu, u Jana. Tu kupowano talerze, szklanki, żelazka, młynki, lalki, a niekiedy duże parasole szafirowe lub pąsowe. Nabywcy, kobiety i mężczyźni, byli dobrze ubrani, rozsiadali się na krzesłach i kazali sobie pokazywać mnóstwo przedmiotów, targując się i żądając coraz to nowych. Pamiętam, że kiedy po lewej stronie sklepu męczyłem się bieganiną i zawijaniem towarów, po prawej - największe strapienie robiła mi myśl: czego ten a ten gość chce naprawdę, i - czy co kupi? W rezultacie jednak i tutaj dużo się sprzedawało; nawet dzienny dochód z galanteryi był kilka razy większy, aniżeli z towarów kolonialnych i mydła. Stary Mincel i w niedzielę bywał w sklepie. Rano modlił się, a około południa kazał mi przychodzić do siebie, na pewien rodzaj lekcyi. - Sag mir - powiedz mi: was ist das? co jest to? Das ist Schublade - to jest szublada. Zobacz co jest w te szublade. Es ist Zimmt - to jest cynamon. Do czego potrzebuje się cynamon. Do zupę, do legumine, potrzebuje się cynanom. Coto jest cynamon? Jest taki kora z jedne drzewo. Gdzie mieszka taki drzewo cynamon? W Indyi mieszka taki drzewo. Patrz na globus - tu leży Indyi. Daj mnie za dziesiątkę cynamon... O du Spitzbub!... jak tobie dam dziesięć raz dyscyplin, ty będziesz wiedział, ile sprzedać za dziesięć groszy cynamon... W ten sposób przechodziliśmy każdą szufladę w sklepie i historyą każdego towaru. Gdy zaś Mincel nie był zmęczony, dyktował mi jeszcze zadania rachunkowe, kazał sumować księgi, albo pisywać listy w interesach naszego sklepu. Mincel był bardzo porządny, nie cierpiał kurzu, ścierał go z najdrobniejszych przedmiotów. Jednych tylko dyscyplin nigdy nie potrzebował okurzać, dzięki swoim niedzielnym wykładom buchalteryi, jeografii i towaroznawstwa. Powoli, w ciągu paru lat, tak przywykliśmy do siebie, że stary Mincel nie mógł obejść się bezemnie, a ja nawet jego dyscypliny począłem uważać za coś, co należało do familijnych stosunków. Pamiętam, że nie mogłem utulić się z żalu, gdy raz zepsułem kosztowny samowar, a stary Mincel, zamiast chwytać za dyscyplinę - odezwał się: - Co ty zrobila Ignac?... Co ty zrobila!... Wolałbym dostać cięgi wszystkiemi dyscyplinami, aniżeli znowu kiedy usłyszeć ten drżący głos i zobaczyć wylęknione spojrzenie pryncypała. Obiady w dzień powszedni jadaliśmy w sklepie, naprzód dwaj młodzi Minclowie i August Katz, a następnie ja z pryncypałem. W czasie święta wszyscy zbieraliśmy się na górę i zasiadaliśmy do jednego stołu. Na każdą wigilią Bożego Narodzenia, Mincel dawał nam podarunki, a jego matka w największym sekrecie urządzała nam (i swemu synowi) choinkę. Wreszcie w pierwszym dniu miesiąca wszyscy dostawaliśmy pensyą (ja brałem 10 złotych). Przy tej okazyi każdy musiał wylegitymować się z porobionych oszczędności: ja, Katz, dwaj synowcy i służba Nie robienie oszczędności, a raczej nie odkładanie codzień choćby kilku groszy, było w oczach Mincla, takim występkiem, jak kradzież. Za mojej pamięci przewinęło się przez nasz sklep paru subjektów i kilku uczniów, których pryncypał dlatego tylko usunął, że nic sobie nie oszczędzili. Dzień, w którym się to wydało, był ostatnim ich pobytu. Nie pomogły obietnice, zaklęcia, całowania po rękach, nawet upadanie do nóg. Stary nie ruszył się z fotelu, nie patrzył na petentów, tylko wskazując palcem drzwi, wymawiał jeden wyraz: fort! fort!... Zasada robienia oszczędności stała się już u niego chorobliwem dziwactwem. Dobry ten człowiek miał jednę wadę, oto - nienawidził Napoleona. Sam nigdy o nim nie wspominał, lecz, na dźwięk nazwiska Bonapartego, dostawał jakby ataku wścieklizny; siniał na twarzy, pluł i wrzeszczał: szelma! szpitzbub! rozbójnik!... Usłyszawszy pierwszy raz tak szkaradne wymysły, nieomal straciłem przytomność. Chciałem coś hardego powiedzieć staremu i uciec do pana Raczka, który już ożenił się z moją ciotką. Nagle dostrzegłem, że Jan Mincel, zasłoniwszy usta dłonią, coś mruczy i robi miny do Katza. Wytężam słuch i - oto co mówi Jan: - Baje stryj, baje! Napoleon był chwat, choćby za to samo, że wygnał hyclów szwabów. Nieprawda Katz? A August Katz zmrużył oczy i dalej krajał mydło. Osłupiałem ze zdziwienia, lecz w tej chwili bardzo polubiłem Jana Mincla i Augusta Katza. Zczasem przekonałem się, że w naszym małym sklepie istnieją aż dwa wielkie stronnictwa, z których jedno składające się ze starego Mincla i jego matki, bardzo lubiło Niemców, a drugie, złożone z młodych Minclów i Katza, nienawidziło ich. O ile pamiętam, ja tylko byłem neutralny. W roku 1846 doszły nas wieści o ucieczce Ludwika Napoleona z więzienia. Rok ten był dla mnie ważny, gdyż zostałem subjektem, a nasz pryncypał, stary Jan Mincel, zakończył życie, z powodów dosyć dziwnych. W roku tym handel w naszym sklepie nieco osłabnął, jużto z racyi ogólnych, już z tej, że pryncypał zaczęsto i zagłośno wymyślał na Ludwika Napoleona. Ludzie poczęli zniechęcać się do nas, a nawet ktoś (może Katz?...) wybił nam jednego dnia szybę w oknie. Otóż wypadek ten, zamiast całkiem odstręczyć publiczność, zwabił ją do sklepu i przez tydzień mieliśmy tak duże obroty, jak nigdy; aż zazdrościli nam sąsiedzi. Po tygodniu jednakże sztuczny ruch nanowo osłabnął i znowu były w sklepie pustki. Pewnego wieczora, w czasie nieobecności pryncypała, co już stanowiło fakt niezwykły, wpadł nam drugi kamień do sklepu. Przestraszeni Minclowie pobiegli na górę i szukali stryja, Katz poleciał na ulicę szukać sprawcy zniszczenia, a wtem ukazało się dwu policyantów, ciągnących... Proszę zgadnąć kogo?... Ani mniej, ani więcej, tylko - naszego pryncypała, oskarżając go, że to on wybił szybę teraz, a zapewne i poprzednio... Napróżno staruszek wypierał się: nietylko bowiem widziano jego zamach, ale jeszcze znaleziono przy nim kamień... Poszedł też nieborak do ratusza. Sprawa, po wielu tłómaczeniach i wyjaśnieniach, naturalnie zatarła się; ale stary od tej chwili zupełnie stracił humor i począł chudnąć. Pewnego zaś dnia, usiadłszy na swym fotelu pod oknem, już nie podniósł się z niego. Umarł, oparty brodą na księdze handlowej, trzymając w ręku sznurek, którym poruszał kozaka. Przez kilka lat po śmierci stryja, synowcy prowadzili wspólnie sklep na Podwalu i dopiero około 1850 roku podzielili się w ten sposób, że Franc został na miejscu z towarami kolonialnemi, a Jan z galanteryą i mydłem przeniósł się na Krakowskie, do lokalu, który zajmujemy obecnie. W kilka lat później Jan ożenił się z piękną Małgorzatą Pfeifer, ona zaś (niech spoczywa w spokoju) zostawszy wdową, oddała rękę swoję Stasiowi Wokulskiemu, który tym sposobem odziedziczył interes, prowadzony przez dwa pokolenia Minclów. Matka naszego pryncypała żyła jeszcze długi czas; kiedy w r. 1853 wróciłem z zagranicy, zastałem ją w najlepszem zdrowiu. Zawsze schodziła rano do sklepu i zawsze mówiła: - Gut Morgen meine Kinder! Kaffee ist schon fertig... Tylko głos jej z roku na rok przyciszał się, dopóki wreszcie nie umilknął na wieki. Za moich czasów pryncypał był ojcem i nauczycielem swoich praktykantów i najczujniejszym sługą sklepu; jego matka lub żona były gospodyniami, a wszyscy członkowie rodziny pracownikami. Dziś pryncypał bierze tylko dochody z handlu, najczęściej nie zna go i najwięcej troszczy się o to, ażeby jego dzieci nie zostały kupcami. Nie mówię tu o Stasiu Wokulskim, który ma szersze zamiary, tylko myślę w ogólności, że kupiec powinien siedzieć w sklepie i wyrabiać sobie ludzi, jeżeli chce mieć porządnych. Słychać, że Andrassy zażądał 60 milionów guldenów na nieprzewidziane wydatki. Więc i Austrya zbroi się, a Staś tymczasem pisze mi, że - nie będzie wojny. Ponieważ nie był nigdy fanfaronem, więc chyba musi być bardzo wtajemniczony w politykę; a w takim razie siedzi w Bułgaryi nie przez miłość dla handlu... Ciekawym, co on zrobi. Ciekawym!..“ IV. Powrót. Jest niedziela, szkaradny dzień marcowy; zbliża się południe, lecz ulice Warszawy są prawie puste. Ludzie nie wychodzą z domów, albo kryją się w bramach, albo, skuleni, uciekają przed siekącym ich deszczem i śniegiem. Prawie nie słychać turkotu dorożek, gdyż dorożki stoją. Dorożkarze, opuściwszy kozioł, wchodzą pod budy swoich powozów, a zmoczone deszczem i zasypane śniegiem konie, wyglądają tak, jakby pragnęły schować się pod dyszel i nakryć własnemi uszami. Pomimo, a może z powodu tak brzydkiego czasu, pan Ignacy, siedząc w swoim zakratowanym pokoju, jest bardzo wesół. Interesa sklepowe idą wybornie, wystawa w oknach na przyszły tydzień już ułożona, a nadewszystko - lada dzień ma powrócić Wokulski. Nareszcie pan Ignacy zda komuś rachunki i ciężar kierowania sklepem, najdalej zaś za dwa miesiące wyjedzie sobie na wakacye. Po 25 latach pracy i jeszcze jakiej! należy mu się ten wypoczynek. Będzie rozmyślał tylko o polityce, będzie chodził, będzie biegał i skakał po polach i lasach, będzie świstał a nawet śpiewał, jak zamłodu. Gdyby nie te bóle reumatyczne, które zresztą na wsi ustąpią... Więc choć deszcz ze śniegiem bije w zakratowane okna, choć pada tak gęsto, że w pokoju jest mrok, pan Ignacy ma wiosenny humor. Wydobywa zpod łóżka gitarę, dostraja ją i, wziąwszy kilka akordów, zaczyna śpiewać przez nos pieśń bardzo romantyczną: Wiosna się budzi w całej naturze, Witana rzewnem słowików pieniem; W zielonym gaju, ponad strumieniem, Kwitną prześliczne dwie róże. Czarowne te dźwięki budzą śpiącego na kanapie pudla, który poczyna przypatrywać się jednem okiem swemu panu. Dźwięki te robią więcej, gdyż wywołują na podwórzu jakiś ogromny cień, który staje w zakratowanym oknie i usiłuje zajrzeć do wnętrza izby, czem zwraca na siebie uwagę p. Ignacego. - „Tak, to musi być Paweł“ - myśli pan Ignacy. Ale Ir jest innego zdania; zeskakuje bowiem z kanapy i z niepokojem wącha drzwi, jakby czuł kogoś obcego. Słychać szmer w sieniach. Jakaś ręka poszukuje klamki, nareszcie otwierają się drzwi i na progu staje ktoś, odziany w wielkie futro, upstrzone śniegiem i kroplami deszczu. - Kto to? - pyta się pan Ignacy i na twarz występują mu silne rumieńce. - Jużeś o mnie zapomniał, stary?... - cicho i powoli odpowiada gość. Pan Ignacy mięsza się coraz bardziej. Zasadza na nos binokle, które mu spadają, potem wydobywa zpod łóżka trumienkowate pudło, śpiesznie chowa gitarę i toż samo pudełko wraz z gitarą kładzie na swojem łóżku. Tymczasem gość zdjął wielkie futro i baranią czapkę, a jednooki Ir, obwąchawszy go, poczyna kręcić ogonem, łasić się i z radosnem skomleniem przypadać mu do nóg. P. Ignacy zbliża się do gościa wzruszony i zgarbiony więcej niż kiedykolwiek. - Zdaje mi się... - mówi, zacierając ręce - zdaje mi się, że mam przyjemność... Potem gościa prowadzi do okna, mrugając powiekami. - Staś... jak mi Bóg miły!... Klepie go po wypukłej piersi, ściska za prawą i za lewą rękę, a nareszcie oparłszy na jego ostrzyżonej głowie swoję dłoń, wykonywa nią taki ruch, jakby mu chciał maść wetrzeć w okolicę ciemienia. - Cha! cha! cha!... - śmieje się p. Ignacy - Staś, we własnej osobie... Staś z wojny!... Cóżto, dopiero teraz przypomniałeś sobie, że masz sklep i przyjaciół? - dodaje, mocno uderzając go w łopatkę: - Niech mię djabli wezmą, jeżeli nie jesteś podobny do żołnierza, albo marynarza, ale nigdy do kupca... Przez ośm miesięcy nie był w sklepie!... Co za pierś... co za łeb... Gość także się śmiał. Objął Ignacego za szyję i po kilka razy gorąco ucałował go w oba policzki, które stary subjekt kolejno nadstawiał mu, nie oddając jednak pocałunków. - No i cóż słychać, stary, u ciebie? - odezwał się gość. - Wychudłeś, pobladłeś... - Owszem, trochę nabieram ciała. - Posiwiałeś... Jakże się masz? - Wybornie. I w sklepie jest nie źle, trochę zwiększyły nam się obroty. W styczniu i lutym mieliśmy targu za 25 tysięcy rubli... Staś kochany!.. Ośm miesięcy nie było go w domu... Bagatela... Może siądziesz? - Rozumie się - odpowiedział gość, siadając na kanapie, na której wnet umieścił się Ir i oparł mu głowę na kolanach. Pan Ignacy przysunął sobie krzesło. - Może co zjesz? Mam szynkę i trochę kawioru. - Owszem. - Może co wypijesz? Mam butelkę niezłego węgrzyna, ale tylko jeden cały kieliszek. - Będę pił szklanką - odparł gość. Pan Ignacy zaczął dreptać po pokoju, kolejno otwierając szafę, kuferek i stolik. Wydobył wino i schował je napowrót, potem rozłożył na stole szynkę i kilka bułek. Ręce i powieki drżały mu i sporo czasu upłynęło, nim o tyle się uspokoił, że zgromadził na jeden punkt poprzednio wyliczone zapasy. Dopiero kieliszek wina przywrócił mu silnie zachwianą równowagę moralną. Wokulski tymczasem jadł. - No, cóż nowego? - rzekł spokojniejszym tonem p. Ignacy, trącając gościa w kolano. - Domyślam się, że ci chodzi o politykę - odparł Wokulski. - Będzie spokój. - A pocóż zbroi się Austrya? - Zbroi się za 60 milionów guldenów?... Chce zabrać Bośnią i Hercegowinę. Ignacemu rozszerzyły się źrenice. - Austrya chce zabrać?... - powtórzył. - Zaco?... - Zaco? - uśmiechnął się Wokulski. - Za to, że Turcya nie może jej tego zabronić. - A cóż Anglia? - Anglia także dostanie kompensatę. - Na koszt Turcyi? - Rozumie się. Zawsze słabi ponoszą koszta zatargów między silnymi. - A sprawiedliwość? - zawołał Ignacy. - Sprawiedliwem jest to, że silni mnożą się i rosną, a słabi giną. Inaczej świat stałby się domem inwalidów, co dopiero byłoby niesprawiedliwością. Ignacy posunął się z krzesłem. - I to ty mówisz, Stasiu?... Na seryo, bez żartów? Wokulski zwrócił na niego spokojne wejrzenie. - Ja mówię - odparł. - Cóż w tem dziwnego? Czyliż to samo prawo nie stosuje się do mnie, do ciebie, do nas wszystkich?... Zadużo płakałem nad sobą, ażebym miał rozczulać się nad Turcyą. Pan Ignacy spuścił oczy i umilkł. Wokulski jadł. - No, a tobie jakże poszło? - zapytał Rzecki już zwykłym tonem. Wokulskiemu błysnęły oczy. Położył bułkę i oparł się o poręcz kanapy. - Pamiętasz, - rzekł - ile wziąłem pieniędzy, gdym ztąd wyjeżdżał? - Trzydzieści tysięcy rubli, całą gotówkę. - A jak ci się zdaje: ile przywiozłem? - Pięćdzie... ze czterdzieści tysięcy... Zgadłem?.. - pytał Rzecki, niepewnie patrząc na niego. Wokulski nalał szklankę wina i wypił ją powoli. - Dwieście pięćdziesiąt tysięcy rubli, z tego dużą część w złocie - rzekł dobitnie... A ponieważ kazałem zakupić banknoty, które po zawarciu pokoju sprzedam, więc będę miał przeszło trzysta tysięcy rubli... Rzecki pochylił się ku niemu i otworzył usta. - Nie bój się - ciągnął Wokulski. - Grosz ten zarobiłem uczciwie, nawet ciężko, bardzo ciężko. Cały sekret polega na tem, żem miał bogatego wspólnika i że kontentowałem się cztery i pięć razy mniejszym zyskiem niż inni. To też mój kapitał ciągle wzrastający, był w ciągłym ruchu. No - dodał po chwili - miałem też szalone szczęście... Jak gracz, któremu dziesięć razy zrzędu wychodzi ten sam numer w rulecie. Gruba gra?... prawie co miesiąc stawiałem cały majątek, a codzień życie. - I tylko po to jeździłeś tam? - zapytał Ignacy. Wokulski drwiąco spojrzał na niego. - Czy chciałeś, ażebym został tureckim Walenrodem?... - Narażać się dla majątku, gdy się ma spokojny kawałek chleba!... - mruknął Ignacy, kiwając głową i podnosząc brwi. Wokulski zadrżał z gniewu i zerwał się z kanapy. - Ten spokojny chleb - mówił, zaciskając pięści - dławił mnie i dusił przez lat sześć!... Czy już nie pamiętasz, ile razy na dzień przypominano mi dwa pokolenia Minclów, albo anielską dobroć mojej żony? Czy był kto z dalszych i bliższych znajomych, wyjąwszy ciebie, któryby mię nie dręczył słowem, ruchem, a choćby spojrzeniem? Ileżto razy mówiono o mnie i prawie do mnie, że karmię się z fartucha żony, że wszystko zawdzięczam pracy Minclów, a nic, ale to nic - własnej energii, choć przecie ja podźwignąłem ten kramik, zdwoiłem jego dochody... Mincle i zawsze Mincle!... Dziś niech mnie porównają z Minclami. Sam jeden przez pół roku zarobiłem dziesięć razy więcej, aniżeli dwa pokolenia Minclów przez pół wieku. Na zdobycie tego, com ja zdobył pomiędzy kulą, nożem i tyfusem, tysiąc Minclów musiałoby pocić się w swoich sklepikach i szlafmycach. Teraz już wiem, ilu jestem wart Minclów i, jak mi Bóg miły, dla podobnego rezultatu, drugi raz powtórzyłbym moję grę! Wolę obawiać się bankructwa i śmierci, aniżeli wdzięczyć się do tych, którzy kupią u mnie parasol, albo padać do nóg tym, którzy w moim sklepie raczą zaopatrywać się w waterklozety... - Zawsze ten sam! - szepnął Ignacy. Wokulski ochłonął. Oparł się na ramieniu Ignacego i zaglądając mu w oczy, rzekł łagodnie: - Nie gniewasz się stary?... - Czego? Alboż nie wiem, że wilk nie będzie pilnował baranów... Naturalnie... - Cóż u was słychać - powiedz mi? - Akurat tyle, co pisałem ci w raportach. Interesa dobrze idą, towarów przybyło, a jeszcze więcej zamówień. Trzeba jednego subjekta. - Weźmiemy dwu, sklep rozszerzymy, będzie wspaniały. - Bagatela! Wokulski spojrzał na niego zboku i uśmiechnął się, widząc, że stary odzyskuje dobry humor. - Ale co w mieście słychać? W sklepie, dopóki ty w nim jesteś, musi być dobrze. - W mieście... - Z dawnych kundmanów nie ubył kto? - przerwał mu Wokulski, coraz szybciej chodząc po pokoju. - Nikt. Przybyli nowi. - A... a... Wokulski stanął, jakby wahając się. Nalał znowu szklankę wina i wypił duszkiem. - A Łęcki kupuje u nas?... - Częściej bierze na rachunek. - Więc bierze... - Tu Wokulski odetchnął. - Jakże on stoi? - Zdaje się, że to skończony bankrut i bodaj że w tym roku zlicytują mu nareszcie kamienicę. Wokulski pochylił się nad kanapą i zaczął bawić się z Irem. - Proszę cię... A panna Łęcka nie wyszła zamąż? - Nie. - A nie wychodzi?... - Bardzo wątpię. Kto dziś ożeni się z panną mającą wielkie wymagania, a żadnego posagu? Zestarzeje się choć ładna. Naturalnie... Wokulski wyprostował się i przeciągnął. Jego surowa twarz nabrała dziwnie rzewnego wyrazu. - Mój kochany stary! - mówił, biorąc Ignacego za rękę - mój poczciwy stary przyjacielu! Ty nawet nie domyślasz się, jakim ja szczęśliwy, że cię widzę, i jeszcze w tym pokoju. Pamiętasz, ilem ja tu spędził wieczorów i nocy... jak mnie karmiłeś... jak oddawałeś mi co lepsze odzienie... Pamiętasz?... Rzecki uważnie spojrzał na niego i pomyślał, że wino musi być dobre, skoro aż tak rozwiązało usta Wokulskiemu. Wokulski usiadł na kanapie i oparłszy głowę o ścianę, mówił jakby do siebie. - Nie masz pojęcia, co ja wycierpiałem, oddalony od wszystkich, niepewny czy już kogo zobaczę, tak strasznie samotny. Bo widzisz, najgorszą samotnością nie jest ta, która otacza człowieka, ale ta pustka w nim samym, kiedy z kraju nie wyniósł ani cieplejszego spojrzenia, ani serdecznego słówka, ani nawet iskry nadziei... Pan Ignacy poruszył się na krześle z zamiarem protestu. - Pozwól sobie przypomnieć, - odezwał się - że zpoczątku pisywałem listy bardzo życzliwe, owszem, może nawet za sentymentalne. Zraziły mnie dopiero twoje krótkie odpowiedzi. - Alboż ja do ciebie mam żal?... - Tem mniej możesz go mieć do innych pracowników, którzy nie znają cię tak, jak ja. Wokulski ocknął się. - Ależ ja do żadnego z nich nie mam pretensyi. Może - odrobinę - do ciebie, żeś tak mało pisał o... mieście... W dodatku bardzo często ginął Kuryer na poczcie, robiły się luki w wiadomościach, a wtedy męczyły mnie najgorsze przeczucia. - Z jakiej racyi? Wszakże u nas nie było wojny - odparł ze zdziwieniem pan Ignacy. - Ach tak!... Nawet dobrze bawiliście się. Pamiętam, w grudniu mieliście świetne żywe obrazy. Ktoto w nich występował?... - No, ja na takie głupstwa nie chodzę. - To prawda. A ja tego dnia dałbym - bodaj - dziesięć tysięcy rubli, ażeby je zobaczyć. Głupstwo jeszcze większe!... Czy nie tak?... - Zapewne - chociaż dużo tu tłomaczy samotność, nudy... - A może tęsknota - przerwał Wokulski. - Zjadała mi ona każdą chwilę wolną od pracy, każdą godzinę odpoczynku Nalej mi wina, Ignacy. Wypił, zaczął znowu chodzić po pokoju i mówić przyciszonym głosem. - Pierwszy raz spadło to na mnie w czasie przeprawy przez Dunaj, trwającej od wieczora do nocy. Płynąłem sam i cygan przewoźnik. Nie mogąc rozmawiać, przypatrywałem się okolicy. Były w tem miejscu piaszczyste brzegi, jak u nas. I drzewa podobne do naszych wierzb, wzgórza porośnięte leszczyną i kępy lasów sosnowych. Przez chwilę zdawało mi się, że jestem w kraju, i że nim noc zapadnie, znowu was zobaczę. Noc zapadła, ale jednocześnie zniknęły mi z oczu brzegi. Byłem sam na ogromnej smudze wody, w której odbijały się nikłe gwiazdy. Wówczas przyszło mi na myśl, że tak daleko jestem od domu, że dziś ostatnim między mną i wami łącznikiem są tylko te gwiazdy, że w tej chwili, u was, może nikt nie patrzy na nie, nikt o mnie nie pamięta, nikt!... Uczułem jakby wewnętrzne rozdarcie i wtedy dopiero przekonałem się, jak głęboką mam ranę w duszy. - Prawda, że nigdy nie interesowały mnie gwiazdy - szepnął pan Ignacy. - Od tego dnia uległem dziwnej chorobie - mówił Wokulski. - Dopóki rozpisywałem listy, robiłem rachunki, odbierałem towary, rozsyłałem moich ajentów, dopókim bodaj dźwigał i wyładowywał zepsute wozy, albo czuwał nad skradającym się grabieżcą, miałem względny spokój. Ale gdym oderwał się od interesów, a nawet gdym na chwilę złożył pióro, czułem ból, jakby mi - czy ty rozumiesz Ignacy? - jakby mi ziarno piasku wpadło do serca. Bywało chodzę, jem, rozmawiam, myślę przytomnie, rozpatruję się w pięknej okolicy, nawet śmieję się i jestem wesół, a mimo to czuję jakieś tępe ukłucie, jakiś drobny niepokój, jakąś nieskończenie małą obawę. Ten stan chroniczny, męczący nad wszelki wyraz, lada okoliczność rozdmuchiwała w burzę. Drzewo znajomej formy, jakiś obdarty pagórek, kolor obłoku, przelot ptaka, nawet powiew wiatru, bez żadnego zresztą powodu, budził we mnie tak szaloną rozpacz, że uciekałem od ludzi. Szukałem ustroni tak pustej, gdziebym mógł upaść na ziemię i, nie podsłuchany przez nikogo, wyć z bólu jak pies. Czasami w tej ucieczce przed samym sobą, doganiała mnie noc. Wtedy zpoza krzaków, zwalonych pni i rozpadlin, wychodziły naprzeciw mnie jakieś szare cienie i smutnie kiwały głowami o wybladłych oczach. A wszystkie szelesty liści, daleki turkot wozów, szmery wód, zlewały się w jeden głos żałosny, który mnie pytał: „Przechodniu nasz, ach! co się z tobą stało?...“ Ach, co się ze mną stało... - Nic nie rozumiem - przerwał Ignacy. - Cóżto za szał? - Co?... Tęsknota. - Zaczem? Wokulski drgnął. - Zaczem? No... za wszystkiem... za krajem... - Dlaczegożeś nie wracał? - A cóżby mi dał powrót?... Zresztą - nie mogłem. - Nie mogłeś? - powtórzył Ignacy. - Nie mogłem... i basta! Nie miałem poco wracać - odparł niecierpliwie Wokulski. - Umrzeć, tu czy tam, wszystko jedno... Daj mi wina - zakończył nagle, wyciągając rękę. Rzecki spojrzał w jego rozgorączkowaną twarz i odsunął butelkę. - Daj spokój - rzekł - już i tak jesteś rozdrażniony... - Dlatego chcę pić... - Dlatego nie powinieneś pić - przerwał Ignacy. - Zawiele mówisz... może więcej, aniżelibyś chciał - dodał z naciskiem. Wokulski cofnął się. Zastanowił się i odparł potrząsając głową. - Mylisz się. - Zaraz ci dowiodę - odpowiedział Ignacy przyciszonym głosem. - Ty nie jeździłeś tam wyłącznie dla zrobienia pieniędzy... - Zapewne - rzekł Wokulski po namyśle. - Bo i naco trzysta tysięcy rubli tobie, któremu wystarczało tysiąc na rok?... - To prawda. Rzecki zbliżył swoje usta do jego ucha. - Jeszcze ci powiem, że pieniędzy tych nie przywiozłeś dla siebie... - Kto wie, czyś nie zgadł. - Zgaduję więcej, aniżeli myślisz... Wokulski nagle roześmiał się. - Aha, więc tak sądzisz? - zawołał. - Upewniam cię, że nic nie wiesz, stary marzycielu. - Boję się twojej trzeźwości, pod wpływem której, gadasz jak waryat. Rozumiesz mnie, Stasiu?... Wokulski wciąż się śmiał. - Masz racyą, nie przywykłem pić i wino uderzyło mi do głowy. Ale - już zebrałem zmysły. Powiem ci tylko, że mylisz się gruntownie. A teraz, ażeby ocalić mnie od zupełnego upicia, wypij sam - za pomyślność moich zamiarów. Ignacy nalał kieliszek i mocno ściskając rękę Wokulskiemu, rzekł: - Za pomyślność wielkich zamiarów... - Wielkich dla mnie, ale w rzeczywistości bardzo skromnych. - Niech i tak będzie - mówił Ignacy. - Jestem tak stary, że mi wygodniej nic nie wiedzieć; jestem już nawet tak stary, że pragnę tylko jednej rzeczy - pięknej śmierci. Daj mi słowo, że gdy przyjdzie czas, zawiadomisz mnie... - Tak, gdy przyjdzie czas będziesz moim swatem. - Już byłem i nieszczęśliwie... - rzekł Ignacy. - Z wdową, przed siedmioma laty? - Przed piętnastoma. - Znowu swoje - roześmiał się Wokulski. - Zawsze ten sam! - I tyś ten sam. Za pomyślność twoich zamiarów... Jakiekolwiek są, wiem jedno, że muszą być godne ciebie. A teraz - milczę... To powiedziawszy, Ignacy wypił wino, a kieliszek rzucił na ziemię. Szkło rozbiło się z brzękiem, który obudził Ira. - Chodźmy do sklepu - rzekł Ignacy. - Bywają rozmowy, po których dobrze jest mówić o interesach. Wydobył ze stolika klucz i wyszli. W sieni wionął na nich mokry śnieg. Rzecki otworzył drzwi sklepu i zapalił kilka lamp. - Coza towary! - zawołał Wokulski. - Chyba wszystko nowe? - Prawie. Chcesz zobaczyć?... Tu jest porcelana. Zwracam ci uwagę... - Później... Daj mi księgę. - Dochodów?... - Nie, dłużników. Rzecki otworzył biurko, wydobył księgę i podsunął fotel. Wokulski usiadł i rzuciwszy okiem na listę, wyszukał w niej jedno nazwisko. - Sto czterdzieści rubli - mówił, czytając. - No, to wcale niedużo... - Któżto? - zapytał Ignacy. - A... Łęcki... - Panna Łęcka ma także otwarty kredyt... bardzo dobrze - ciągnął Wokulski, zbliżywszy twarz do księgi, jakby w niej pismo było niewyraźne. - A... a... Onegdaj wzięła portmonetkę... Trzy ruble?... to chyba zadrogo... - Wcale nie - wtrącił Ignacy. - Portmonetka doskonała, sam ją wybierałem. - Z którychżeto? - spytał niedbale Wokulski i zamknął księgę. - Z tej gablotki. Widzisz, jakieto cacka. - Musiała jednak dużo między niemi przerzucić... Jest podobno wymagająca... - Wcale nie przerzucała, dlaczego miałaby przerzucać? - odparł Ignacy. - Obejrzała tę... - Tę?... - A chciała wziąść tę... - Ach, tę... - szepnął Wokulski, biorąc do ręki portmonetkę. - Ale ja poradziłem jej inną, w tym guście... - Wiesz co, że to jednak jest ładny wyrób. - Tamta, którą ja wybrałem była jeszcze ładniejsza. - Ta bardzo mi się podoba. Wiesz... ja ją wezmę, bo moja już nanic... - Czekaj, znajdę ci lepszą - zawołał Rzecki. - Wszystko jedno. Pokaż inne towary, może jeszcze co mi się przyda. - Spinki masz?... Krawat, kalosze, parasol... - Daj mi parasol, no... i krawat. Sam wybierz. Będę dziś jedynym gościem i w dodatku zapłacę gotówką. - Bardzo dobry zwyczaj - odparł uradowany Rzecki. Prędko wydobył krawat z szuflady i parasol z okna i podał je ze śmiechem Wokulskiemu. - Po strąceniu rabatu - dodał - jako handlujący, zapłacisz siedm rubli. Pyszny parasol... Bagatela... - To już wróćmy do ciebie - rzekł Wokulski. - Nie obejrzysz sklepu? - spytał Ignacy. - Ach, co mnie to ob... - Nie obchodzi cię twój własny sklep, taki piękny sklep?... - zdziwił się Ignacy. - Gdzież znowu, czy możesz przypuszczać... Ale jestem trochę zmęczony. - Słusznie - odparł Rzecki. - Co racya to racya. Więc idźmy. Pozakręcał lampy i przepuściwszy Wokulskiego, zamknął sklep. W sieni znowu spotkał ich mokry śnieg i Paweł niosący obiad. V. Demokratyzacya pana i marzenia panny z towarzystwa. Pan Tomasz Łęcki z jedyną córką Izabelą i kuzynką panną Florentyną, nie mieszkał we własnej kamienicy, lecz wynajmował lokal, złożony z ośmiu pokojów, w stronie Alei Ujazdowskiej. Miał tam salon o trzech oknach, gabinet własny, gabinet córki, sypialnią dla siebie, sypialnią dla córki, pokój stołowy, pokój dla panny Florentyny i garderobę, nie licząc kuchni i mieszkania dla służby, składającej się ze starego kamerdynera Mikołaja, jego żony, która była kucharką, i panny służącej, Anusi. Mieszkanie posiadało wielkie zalety. Było suche, ciepłe, obszerne, widne. Miało marmurowe schody, gaz, dzwonki elektryczne i wodociągi. Każdy pokój, w miarę potrzeby, łączył się z innemi, lub tworzył zamkniętą w sobie całość. Sprzętów wreszcie miało liczbę dostateczną, ani za mało, ani za wiele, a każdy odznaczał się raczej wygodną prostotą, aniżeli skaczącemi do oczu ozdobami. Kredens budził w widzu uczucie pewności, że z niego nie zginą srebra; łóżko przywodziło na myśl bezpieczny spoczynek dobrze zasłużonych; stół można było obciążyć, na krześle usiąść bez obawy załamania się, na fotelu marzyć. Kto tu wszedł miał swobodę ruchu; nie potrzebował lękać się, że mu coś zastąpi drogę, lub że on coś zepsuje. Czekając na gospodarza, nie nudził się, otaczały go bowiem rzeczy, które warto było oglądać. Zarazem widok przedmiotów, wyrobionych nie wczoraj i mogących służyć kilku pokoleniom, nastrajał go na jakiś ton uroczysty. Na tem poważnem tle dobrze zarysowali się jego mieszkańcy. Pan Tomasz Łęcki, był to sześćdziesięciokilkoletni człowiek, nie wysoki, pełnej tuszy, krwisty. Nosił nieduże wąsy białe i do góry podczesane włosy, tej samej barwy. Miał siwe, rozumne oczy, postawę wyprostowaną, chodził ostro. Na ulicy ustępowano mu z drogi - a ludzie prości mówili: oto musi być pan z panów. Istotnie pan Łęcki liczył w swoim rodzie całe szeregi senatorów. Ojciec jego jeszcze posiadał miliony, a on sam zamłodu krocie. Później jednak część majątku pochłonęły zdarzenia polityczne, resztę - podróże po Europie i wysokie stosunki. Pan Tomasz bywał bowiem przed rokiem 1870-tym na dworze francuskim, następnie na wiedeńskim i włoskim. Wiktor Emanuel, oczarowany pięknością jego córki, zaszczycał go swoją przyjaźnią i nawet chciał mu nadać tytuł hrabiego. Nie dziw, że pan Tomasz po śmierci wielkiego króla, przez dwa miesiące nosił na kapeluszu krepę. Od paru lat pan Tomasz nie ruszał się z Warszawy, zamało mając już pieniędzy, ażeby błyszczeć na dworach. Za to jego mieszkanie stało się ogniskiem eleganckiego świata i było niem aż do czasu rozejścia się pogłosek, że pan Tomasz postradał nietylko swój majątek, ale nawet posag panny Izabeli. Pierwsi cofnęli się epuzerowie, za nimi damy, mające brzydkie córki, z pozostałą zaś resztą zerwał sam pan Tomasz i ograniczył swoje znajomości wyłącznie do stosunków z familią. Lecz gdy i tu zauważył zniżenie się uczuciowej temperatury, zupełnie wycofał się z towarzystwa, a nawet, ku zgorszeniu wielu szanownych osób, jako właściciel domu w Warszawie, wpisał się do resursy kupieckiej. Chciano go tam zrobić prezesem, ale nie zgodził się. Tylko jego córka bywała u sędziwej hrabiny Karolowej i paru jej przyjaciółek, co znowu dało początek pogłosce, że p. Tomasz jeszcze posiada majątek i że zerwał z towarzystwem w części przez dziwactwo, w części dla poznania rzeczywistych przyjaciół i wybrania córce męża, któryby ją kochał dla niej samej, nie dla posagu. Więc znowu dokoła panny Łęckiej począł zbierać się tłum wielbicieli, a na stoliku w jej salonie stosy biletów wizytowych. Gości jednak nie przyjmowano, co zresztą między nimi nie wywołało zbyt wielkiego oburzenia, ponieważ rozeszła się trzecia zkolei pogłoska, że Łęckiemu licytują kamienicę. Tym razem w towarzystwie powstał zamęt. Jedni twierdzili, że p. Tomasz jest zdeklarowanym bankrutem, drudzy gotowi byli przysiądz, że zataił majątek, aby zapewnić szczęście jedynaczce. Kandydaci do małżeństwa i ich rodziny znaleźli się w dręczącej niepewności. Ażeby więc nic nie ryzykować i nic nie stracić, składali hołdy pannie Izabeli, nie angażując się zbytecznie i pocichu rzucali w jej domu swoje karty, prosząc Boga, ażeby ich czasem nie zaproszono, przed wyklarowaniem się sytuacyi. O rewizytach ze strony p. Tomasza nie było mowy. Usprawiedliwiano go ekscentrycznością i smutkiem po Wiktorze Emanuelu. Tymczasem p. Tomasz w dzień spacerował po Aleach, a wieczorem grywał wista w resursie. Fizyognomia jego była zawsze tak spokojna, a postawa tak dumna, że wielbiciele jego córki zupełnie potracili głowy. Rozważniejsi czekali, ale śmielsi poczęli znowu darzyć ją powłóczystemi spojrzeniami, cichem westchnieniem, lub drżącym uściskiem ręki, na co panna odpowiadała lodowatą, a niekiedy pogardliwą obojętnością. Panna Izabela była niepospolicie piękną kobietą. Wszystko w niej było oryginalne i doskonałe. Wzrost więcej niż średni, bardzo kształtna figura, bujne włosy blond z odcieniem popielatym, nosek prosty, usta trochę odchylone, zęby perłowe, ręce i stopy modelowe. Szczególne wrażenie robiły jej oczy, niekiedy ciemne i rozmarzone, niekiedy pełne iskier wesołości, czasem jasno niebieskie i zimne jak lód. Uderzająca była gra jej fizyognomii. Kiedy mówiła, mówiły jej usta, brwi, nozdrza, ręce, cała postawa, a nadewszystko oczy, któremi, zdawało się, że chce przelać swoję duszę w słuchacza. Kiedy słuchała, zdawało się, że chce wypić duszę z opowiadającego. Jej oczy umiały tulić, pieścić, płakać bez łez, palić i mrozić. Niekiedy można było myśleć, że rozmarzona, otoczy kogoś rękami i oprze mu głowę na ramieniu; lecz gdy szczęśliwy topniał z rozkoszy, nagle wykonywała jakiś ruch, który mówił, że schwycić jej niepodobna, gdyż albo wymknie się, albo odepchnie, albo poprostu każe lokajowi wyprowadzić wielbiciela za drzwi... Ciekawem zjawiskiem była dusza panny Izabeli. Gdyby ją kto szczerze zapytał: czem jest świat, a czem ona sama? niezawodnie odpowiedziałaby, że świat jest zaczarowanym ogrodem, napełnionym czarodziejskiemi zamkami, a ona - boginią czy nimfą uwięzioną w formy cielesne. Panna Izabela od kolebki żyła w świecie pięknym i nietylko nadludzkim, ale - nadnaturalnym. Sypiała w puchach, odziewała się w jedwabie i hafty, siadała na rzeźbionych i wyścielanych hebanach lub palisandrach, piła z kryształów, jadała ze sreber i porcelany kosztownej jak złoto. Dla niej nie istniały pory roku, tylko wiekuista wiosna, pełna łagodnego światła, żywych kwiatów i woni. Nie istniały pory dnia, gdyż nieraz, przez całe miesiące, kładła się spać o ósmej rano, a jadała obiad o drugiej po północy. Nie istniały różnice położeń jeograficznych, gdyż w Paryżu, Wiedniu, Rzymie, Berlinie, czy Londynie, znajdowali się ci sami ludzie, te same obyczaje, te same sprzęty, a nawet te same potrawy: zupy z wodorostów oceanu Spokojnego, ostrygi morza Północnego, ryby z Atlantyku, albo z morza Śródziemnego, zwierzyna ze wszystkich krajów, owoce ze wszystkich części świata. Dla niej nie istniała nawet siła ciężkości, gdyż krzesła jej podsuwano, talerze podawano, ją samą na ulicy wieziono, na schody wprowadzano, na góry wnoszono. Woalka chroniła ją od wiatru, kareta od deszczu, sobole od zimna, parasolka i rękawiczki od słońca. I tak żyła z dnia na dzień, z miesiąca na miesiąc, z roku na rok, wyższa nad ludzi, a nawet nad prawa natury. Dwa razy spotkała ją straszna burza, raz w Alpach, drugi - na morzu Śródziemnem. Truchleli najodważniejsi, ale panna Izabela ze śmiechem przysłuchiwała się łoskotowi druzgotanych skał i trzeszczeniu okrętu, ani przypuszczając możliwości niebezpieczeństwa. Natura urządziła dla niej piękne widowisko z piorunów, kamieni i morskiego odmętu, jak w innym czasie pokazała jej księżyc nad jeziorem genewskiem, albo nad wodospadem Renu rozdarła chmury, które zakrywały słońce. To samo przecie robią codzień maszyniści teatrów i nawet w zdenerwowanych damach nie wywołują obawy. Ten świat wiecznej wiosny, gdzie szeleściły jedwabie, rosły tylko rzeźbione drzewa, a glina pokrywała się artystycznemi malowidłami, ten świat miał swoję specyalną ludność. Właściwymi jego mieszkańcami były księżniczki i książęta, hrabianki i hrabiowie, tudzież bardzo stara i majętna szlachta obojej płci. Znajdowały się tam jeszcze damy zamężne i panowie żonaci, w charakterze gospodarzy domów, matrony strzegące wykwintnego obejścia i dobrych obyczajów i starzy panowie, którzy zasiadali na pierwszych miejscach przy stole, oświadczali młodzież, błogosławili ją i grywali w karty. Byli też biskupi, wizerunki Boga na ziemi, wysocy urzędnicy, których obecność zabezpieczała świat od nieporządków społecznych i trzęsienia ziemi, a nareszcie dzieci, małe cherubiny, zesłane z nieba po to, ażeby starsi mogli urządzać kinderbale. Wśród stałej ludności zaczarowanego świata, ukazywał się od czasu do czasu zwykły śmiertelnik, który na skrzydłach reputacyi, potrafił wzbić się aż do szczytów Olimpu. Zwykle bywał nim jakiś inżynier, który łączył oceany, albo wiercił, czy też budował Alpy. Był jakiś kapitan, który w walce z dzikimi stracił swoję kompanią, a sam okryty ranami ocalał dzięki miłości murzyńskiej księżniczki. Był podróżnik, który podobno odkrył nową część świata, rozbił się z okrętem na bezludnej wyspie i bodaj czy nie kosztował ludzkiego mięsa. Bywali tam wreszcie sławni malarze, a nadewszystko natchnieni poeci, którzy w sztambuchach hrabianek pisywali ładne wiersze, mogli kochać się bez nadziei i uwieczniać wdzięki swoich okrutnych bogiń najprzód w gazetach, a następnie w oddzielnych tomikach, drukowanych na welinowym papierze. Cała ta ludność, między którą ostrożnie przesuwali się wygalonowani lokaje, damy do towarzystwa, ubogie kuzynki i łaknący wyższych posad kuzyni, cała ta ludność obchodziła wieczne święto. Od południa składano sobie i oddawano wizyty i rewizyty, albo zjeżdżano się w magazynach. Ku wieczorowi bawiono się przed obiadem w czasie obiadu i po obiedzie. Potem jechano na koncert, lub do teatru, ażeby tam zobaczyć inny sztuczny świat, gdzie bohaterowie rzadko kiedy jedzą i pracują, ale za to wciąż gadają sami do siebie, - gdzie niewierność kobiet staje się źródłem wielkich katastrof i gdzie kochanek zabity przez męża w piątym akcie, na drugi dzień zmartwychwstaje w pierwszym akcie, ażeby popełniać te same błędy i gadać do siebie, nie będąc słyszanym przez osoby obok stojące. Po wyjściu z teatru, znowu zbierano się w salonach, gdzie służba roznosiła zimne i gorące napoje, najęci artyści śpiewali, młode mężatki słuchały opowiadań porąbanego kapitana o murzyńskiej księżniczce, panny rozmawiały z poetami o powinowactwie dusz, starsi panowie wykładali inżynierom swoje poglądy na inżynieryą, a damy w średnim wieku półsłówkami i spojrzeniami walczyły między sobą o podróżnika, który jadł ludzkie mięso. Potem zasiadano do kolacyi, gdzie usta jadły, żołądki trawiły, a buciki rozmawiały o uczuciach lodowatych serc i marzeniach głów niezawrotnych. A potem - rozjeżdżano się, ażeby w śnie rzeczywistym nabrać sił do snu życia. Poza tym czarodziejskim, był jeszcze inny świat - zwyczajny. O jego istnieniu wiedziała panna Izabela i nawet lubiła mu się przypatrywać z okna karety, wagonu, albo z własnego mieszkania. W takich ramach i z takiej odległości, wydawał on się jej malowniczym i nawet sympatycznym. Widywała rolników, powoli orzących ziemię, - duże fury, ciągnione przez chudą szkapę, - roznosicieli owoców i jarzyn, - starca, który tłukł kamienie na szosie, - posłańców, idących gdzieś z pośpiechem, - ładne i natrętne kwiaciarki, - rodzinę złożoną z ojca, bardzo otyłej matki i czworga dzieci parami trzymających się za ręce, - eleganta niższej sfery, który jechał dorożką i rozpierał się w sposób bardzo zabawny, - czasem, pogrzeb. I mówiła sobie, że tamten świat, choć niższy jest ładny; jest nawet ładniejszy, od obrazów rodzajowych, gdyż porusza się i zmienia cochwilę. I jeszcze wiedziała panna Izabela, że jak w oranżeryach rosną kwiaty, a w winnicach winogrona, tak w tamtym, niższym świecie, wyrastają rzeczy jej potrzebne. Ztamtąd pochodzi jej wierny Mikołaj i Anusia, tam robią rzeźbione fotele, porcelanę, kryształy i firanki, tam rodzą się froterzy, tapicerowie, ogrodnicy i panny szyjące suknie. Będąc raz w magazynie, kazała zaprowadzić się do szwalni i bardzo ciekawym wydał się jej widok kilkudziesięciu pracownic, które krajały, fastrygowały i układały na formach fałdy ubrań. Była pewna, że robi im to wielką przyjemność, ponieważ te panny, które brały jej miarę, albo przymierzały suknie, były zawsze uśmiechnięte i bardzo zainteresowane tem, ażeby strój leżał na niej dobrze. I jeszcze, wiedziała panna Izabela, że na tamtym, zwyczajnym świecie, trafiają się ludzie nieszczęśliwi. Więc każdemu ubogiemu, o ile spotkał ją, kazała dawać po kilka złotych; raz spotkawszy mizerną matkę z bladem jak wosk dzieckiem przy piersi, oddała jej bransoletę, a brudne, żebrzące dzieci, obdarzała cukierkami i całowała z pobożnem uczuciem. Zdawało się jej, że w którymś z tych biedaków, a może w każdym, jest utajony Chrystus, który zastąpił jej drogę, ażeby dać okazyą do spełnienia dobrego czynu. Wogóle dla ludzi z niższego świata, miała serce życzliwe. Przychodziły jej na myśl słowa Pisma św.: „w pocie czoła pracować będziesz“. Widocznie popełnili oni jakiś ciężki grzech, skoro skazano ich na pracę; ależ tacy jak ona aniołowie, nie mogli nie ubolewać nad ich losem. Tacy jak ona, dla której największą pracą było dotknięcie elektrycznego dzwonka, albo wydanie rozkazu. Raz tylko niższy świat zrobił na niej potężne wrażenie. Pewnego dnia, we Francyi, zwiedzała fabrykę żelazną. Zjeżdżając z góry, w okolicy pełnej lasów i łąk, pod szafirowem niebem, zobaczyła otchłań wypełnioną obłokami czarnych dymów i białych par i usłyszała głuchy łoskot, zgrzyt i sapanie machin. Potem widziała piece, jak wieże średniowiecznych zamków, dyszące płomieniami, - potężne koła, które obracały się z szybkością błyskawic, - wielkie rusztowania, które same toczyły się po szynach, - strumienie rozpalonego do białości żelaza i półnagich robotników, jak spiżowe posągi o ponurych wejrzeniach. Ponad tem wszystkiem - krwawa łuna, warczenie kół, jęki miechów, grzmot młotów i niecierpliwe oddechy kotłów, a pod stopami dreszcz wylęknionej ziemi. Wtedy zdało się jej, że z wyżyn szczęśliwego Olimpu, zstąpiła do beznadziejnej otchłani wulkana, gdzie cyklopowie kują pioruny, mogące zdruzgotać sam Olimp. Przyszły jej na myśl legendy o zbuntowanych olbrzymach, o końcu tego pięknego świata, w którym przebywała i pierwszy raz w życiu, ją, boginię, przed którą gięli się marszałkowie i senatorzy, zdjęła trwoga. - To są straszni ludzie, papo... - szepnęła do ojca. Ojciec milczał, tylko mocniej przycisnął jej ramię. - Ale kobietom oni nic złego nie zrobią? - Tak, nawet oni - odpowiedział pan Tomasz. W tej chwili pannę Izabelę ogarnął wstyd na myśl, że troszczyła się tylko o kobiety. Więc szybko dodała: - A jeżeli nam, to i wam nie zrobią nic złego... Ale pan Tomasz uśmiechnął się i potrząsnął głową. W owym czasie dużo mówiono o zbliżającym się końcu starego świata, a pan Tomasz głęboko odczuwał to, z wielkiemi trudnościami wydobywając pieniądze od swoich pełnomocników. Odwiedziny fabryki stanowiły ważną epokę w życiu panny Izabeli. Z religijną czcią czytywała ona poezye swego dalekiego kuzyna Zygmunta i zdawało się jej, że dziś znalazła ilustracyą do „Nie-boskiej komedyi“. Odtąd często marzyła o zmroku, że na górze kąpiącej się w słońcu, zkąd zjeżdżał jej powóz do fabryki, stoją okopy św. Trójcy, a w tej dolinie, zasnutej dymami i parą, było obozowisko zbuntowanych demokratów, gotowych lada chwila ruszyć do szturmu i zburzyć jej piękny świat. Teraz dopiero zrozumiała, jak gorąco kocha tę swoję duchową ojczyznę, gdzie kryształowe pająki zastępują słońce, dywany - ziemię, posągi i kolumny - drzewa. Tę drugą ojczyznę, która ogarnia arystokracyą wszystkich narodów, wykwintność wszystkich czasów i najpiękniejsze zdobycze cywilizacyi. I to wszystko miałoby runąć, umrzeć, albo rozpierzchnąć się!... Rycerska młodzież, która śpiewa z takiem uczuciem, tańczy z wdziękiem, pojedynkuje się z uśmiechem, albo skacze na środku jeziora w wodę za zgubionym kwiatkiem?... Mają zginąć te ukochane przyjaciółki, które okrywały ją tyloma pieszczotami, albo siedząc u jej nóg, opowiadały jej tyle drobnych tajemnic, albo oddalone od niej, pisywały takie długie, bardzo długie listy, w których tkliwe uczucia mięszały się z nader wątpliwą ortografią? A ta dobra służba, która ze swymi panami postępuje tak, jakby zaprzysięgła im dozgonną miłość, wierność i posłuszeństwo? A te modystki, które zawsze witają ją z uśmiechem i tak pamiętają o najdrobniejszym szczególe jej tualety, tak dokładnie wiedzą o jej tryumfach? A te piękne konie, którym jaskółka mogłaby zazdrościć lotu, a te psy mądre i przywiązane jak ludzie, a te ogrody, gdzie ręka ludzka powznosiła pagórki, wylewała strumienie, modelowała drzewa?.. I to wszystko miałoby kiedyś zniknąć?... Od tych rozmyślań przybył pannie Izabeli na twarz nowy wyraz - łagodnego smutku, który ją robił jeszcze piękniejszą. Mówiono, że już zupełnie dojrzała. Rozumiejąc, że wielki świat jest wyższym światem, panna Izabela dowiedziała się powoli, że do tych wyżyn wzbić się można i stale na nich przebywać tylko zapomocą dwóch skrzydeł: urodzenia i majątku. Urodzenie zaś i majątek są przywiązane do pewnych wybranych familij, jak kwiat i owoc pomarańczy, do pomarańczowego drzewa. Bardzo też jest możliwem, że, dobry Bóg, widząc dwie dusze z pięknemi nazwiskami, połączone węzłem Sakramentu, pomnaża ich dochody i zsyła im na wychowanie aniołka, który w dalszym ciągu, podtrzymuje sławę rodów swojemi cnotami, dobrem ułożeniem i pięknością. Ztąd wynika obowiązek oględnego zawierania małżeństw, na czem najlepiej znają się stare damy i sędziwi panowie. Wszystko znaczy trafny dobór nazwisk i majątków. Miłość bowiem, nie ta szalona, o jakiej marzą poeci, ale prawdziwie chrześciańska, zjawia się dopiero po Sakramencie i najzupełniej wystarcza, ażeby żona umiała pięknie prezentować się w domu, a mąż z powagą asystować jej w świecie. Tak było dawniej i było dobrze, według zgodnej opinii wszystkich matron. Dziś zapomniano o tem i jest źle: mnożą się mezalianse i upadają wielkie rodziny. - I nie ma szczęścia w małżeństwach - dodawała pocichu panna Izabela, której młode mężatki opowiedziały niejeden sekret domowy. Dzięki nawet tym opowiadaniom, nabrała dużego wstrętu do małżeństwa i lekkiej wzgardy dla mężczyzn. Mąż w szlafroku, który ziewa przy żonie, całuje ją, mając pełne usta dymu z cygar, często odzywa się: „A dajże mi spokój!“ albo poprostu: „głupia jesteś!“... ten mąż, który robi hałasy w domu za nowy kapelusz, a za domem wydaje pieniądze na ekwipaże dla aktorek - to wcale nie ciekawe stworzenie. Co najgorsze, że każdy z nich przed ślubem był gorącym wielbicielem, mizerniał, nie widząc długo swej pani, rumienił się, kiedy ją spotkał, a nawet niejeden obiecywał zastrzelić się z miłości. To też mając lat ośmnaście panna Izabela tyranizowała mężczyzn chłodem. Kiedy Wiktor Emanuel raz pocałował ją w rękę, uprosiła ojca, że tego samego dnia wyjechali z Rzymu. W Paryżu oświadczył się jej pewien bogaty hrabia francuski; odpowiedziała mu, że jest Polką i za cudzoziemca nie wyjdzie. Podolskiego magnata odepchnęła zdaniem, że odda swoję rękę tylko temu, kogo pokocha, a na co się jeszcze nie zanosi, a oświadczyny jakiegoś amerykańskiego milionera zbyła wybuchem śmiechu. Takie postępowanie na kilka lat wytworzyło dokoła panny pustkę. Podziwiano ją i wielbiono, ale zdaleka; nikt bowiem nie chciał narażać się na szyderczą odmowę. Po przejściu pierwszego niesmaku, panna Izabela zrozumiała, że małżeństwo trzeba przyjąć takiem, jakie jest. Była już zdecydowana wyjść za mąż, pod tym wszakże warunkiem, aby przyszły towarzysz - podobał się jej, miał piękne nazwisko i odpowiedni majątek. Rzeczywiście trafiali się jej ludzie piękni, majętni i utytułowani; na nieszczęście jednak, żaden nie łączył w sobie wszystkich trzech warunków, więc - znowu upłynęło kilka lat. Nagle rozeszły się wieści o złym stanie interesów pana Tomasza i - z całego legionu konkurentów - zostało pannie Izabeli tylko dwu poważnych: pewien baron i pewien marszałek, bogaci, ale starzy. Teraz spostrzegła panna Izabela, że w wielkim świecie usuwa jej się grunt pod nogami, więc zdecydowała się obniżyć skalę wymagań. Ale że baron i marszałek, pomimo swoich majątków, budzili w niej niepokonaną odrazę, więc odkładała stanowczą decyzyą z dnia na dzień. Tymczasem pan Tomasz zerwał z towarzystwem. Marszałek nie mogąc doczekać się odpowiedzi, wyjechał na wieś, strapiony baron za granicę i - panna Izabela pozostała kompletnie samą. Wprawdzie wiedziała, że każdy z nich wróci na pierwsze zawołanie, ale - którego tu wybrać?... jak przytłumić wstręt?... Nadewszystko zaś, czy podobna robić z siebie taką ofiarę, mając niejaką pewność, że kiedyś odzyska majątek i wiedząc, że wówczas, znowu będzie mogła wybierać. Tym razem już wybierze, poznawszy jak ciężko jej żyć poza towarzystwem salonów... Jedna rzecz w wysokim stopniu ułatwiała jej wyjście za mąż dla stanowiska. Oto, panna Izabela nigdy nie była zakochaną. Przyczyniał się do tego jej chłodny temperament, wiara, że małżeństwo obejdzie się bez poetycznych dodatków, nareszcie miłość idealna, najdziwniejsza, o jakiej słyszano. Raz zobaczyła w pewnej galeryi rzeźb, posąg Apolina, który na niej zrobił tak silne wrażenie, że kupiła piękną jego kopią i ustawiła w swoim gabinecie. Przypatrywała mu się całemi godzinami, myślała o nim, i... kto wie, ile pocałunków ogrzało ręce i nogi marmurowego bóstwa?... I stał się cud: pieszczony przez kochającą kobietę głaz, ożył. A kiedy pewnej nocy zapłakana usnęła, nieśmiertelny zstąpił ze swego piedestału i przyszedł do niej w laurowym wieńcu na głowie, jaśniejący mistycznym blaskiem. Siadł na krawędzi jej łóżka, długo patrzył na nią oczyma, z których przeglądała wieczność, a potem objął ją w potężnym uścisku i pocałunkami białych ust ocierał łzy i chłodził jej gorączkę. Odtąd nawiedzał ją coraz częściej i omdlewającej w jego objęciach, szeptał on, bóg światła, tajemnice nieba i ziemi, jakich dotychczas nie wypowiedziano w śmiertelnym języku. A przez miłość dla niej sprawił jeszcze większy cud, gdyż w swem boskiem obliczu kolejno ukazywał jej wypiększone rysy tych ludzi, którzy kiedykolwiek zrobili na niej wrażenie. Raz był podobnym do odmłodzonego jenerała-bohatera, który wygrał bitwę i z wyżyn swego siodła patrzył na śmierć kilku tysięcy walecznych. Drugi raz przypominał twarzą najsławniejszego tenora, któremu kobiety rzucały kwiaty pod nogi, a mężczyźni wyprzęgali konie z powozu. Inny raz był wesołym i pięknym księciem krwi jednego z najstarszych domów panujących; inny raz dzielnym strażakiem, który za wydobycie trzech osób z płomieni na piątem piętrze, dostał legią honorową; inny raz był wielkim rysownikiem, który przytłaczał świat bogactwem swojej fantazyi, a inny raz weneckim gondolierem, albo cyrkowym atletą nadzwyczajnej urody i siły. Każdy z tych ludzi, przez pewien czas zaprzątał tajemne myśli panny Izabeli, każdemu poświęcała najcichsze westchnienia, rozumiejąc, że dla tych, czy innych powodów, kochać go nie może i - każdy z nich za sprawą bóstwa ukazywał się w jego postaci, wpółrzeczywistych marzeniach. A od tych widzeń oczy panny Izabeli przybrały nowy wyraz - jakiegoś nadziemskiego zamyślenia. Niekiedy spoglądały one gdzieś ponad ludzi i poza świat; a gdy jeszcze jej popielate włosy na czole ułożyły się tak dziwnie, jakby je rozwiał tajemniczy podmuch, patrzącym zdawało się, że widzą anioła, albo świętą. Przed rokiem w jednej z takich chwil, zobaczył pannę Izabelę Wokulski. Odtąd serce jego nie zaznało spokoju. Prawie w tym samym czasie pan Tomasz zerwał z towarzystwem i na znak swoich rewolucyjnych usposobień, zapisał się do resursy kupieckiej. Tam z pomiatanymi niegdyś garbarzami, szczotkarzami i dystylatorami grywał w wista, głosząc naprawo i nalewo, że arystokracya nie powinna zasklepiać się w wyłączności, ale przodować oświeconemu mieszczaństwu, a przez nie narodowi. Za co wywzajemniając się dumni dziś garbarze, szczotkarze i dystylatorzy raczyli przyznawać, że pan Tomasz, jest jedynym arystokratą, który pojął swoje obowiązki względem kraju i spełnia je sumiennie. Mogli byli dodać: spełnia codzień od dziewiątej wieczorem do północy. I kiedy w ten sposób pan Tomasz dźwigał jarzmo stanowiska, panna Izabela trawiła się w samotności i ciszy swego pięknego lokalu. Nieraz Mikołaj już twardo drzemał w fotelu, panna Florentyna zatkawszy sobie uszy watą, nadobre spała, a do pokoju panny Izabeli sen jeszcze nie zapukał, odpędzany przez wspomnienia. Wtedy zrywała się z łóżka i odziana w lekki szlafroczek, całemi godzinami chodziła po salonie, gdzie dywan głuszył jej kroki i tylko tyle było światła, ile go rzucały dwie skąpe latarnie uliczne. Chodziła, a w ogromnym pokoju tłoczyły się jej smutne myśli i widziadła osób, które tu kiedyś bywały. Tu drzemie stara księżna; tu dwie hrabiny informują się u prałata: czy można dziecko ochrzcić wodą różanną? Tu rój młodzieży, zwraca ku niej tęskne spojrzenia, albo udanym chłodem usiłuje podniecić w niej ciekawość; a tam girlanda panien, które pieszczą ją wzrokiem, podziwiają, albo jej zazdroszczą. Pełno świateł, szelestów, rozmów, których większa część, jak motyle około kwiatu, krążyły około jej piękności. Gdzie ona się znalazła, tam obok niej wszystko bladło; inne kobiety były jej tłem, a mężczyźni niewolnikami. I to wszystko przeszło!... I dziś w tym salonie - chłodno, ciemno i pusto... Jest tylko ona i niewidzialny pająk smutku, który zawsze zasnuwa szarą siecią te miejsca, gdzie byliśmy szczęśliwi i zkąd szczęście uciekło. Już uciekło!... Panna Izabela wyłamywała sobie palce, ażeby pohamować się od łez, których wstyd jej było nawet w pustce i w nocy. Wszyscy ją opuścili, z wyjątkiem - hrabiny Karolowej, która, kiedy wezbrał jej zły humor, przychodziła tu i szeroko zasiadłszy na kanapie, prawiła wśród westchnień: - Tak, droga Belciu, musisz przyznać, że popełniłaś kilka błędów nie do darowania. Nie mówię o Wiktorze Emanuelu, bo tamto był przelotny kaprys króla - trochę liberalnego i zresztą bardzo zadłużonego. Na takie stosunki trzeba mieć - więcej - nie powiem: taktu, ale - doświadczenia - ciagnęła hrabina, skromnie spuszczając powieki. - Ale wypuścić, czy - jeżeli chcesz - odrzucić, hrabiego Saint-Auguste, to już daruj!... Człowiek młody, majętny, bardzo dobrze, i jeszcze z taką karyerą!... Teraz właśnie przewodniczy jednej deputacyi do Ojca Świętego i zapewne dostanie specyalne błogosławieństwo dla całej rodziny, no - a hrabia Chambord nazywa go cher cousin... Ach Boże! - Myślę ciociu, że martwić się tem już zapóźno - wtrąciła panna Izabela. - Alboż ja chcę cię martwić, biedne dziecko! I bez tego czekają cię ciosy, które ukoić może tylko głęboka wiara. Zapewne wiesz, że ojciec stracił wszystko, nawet resztę twego posagu? - Cóż ja na to poradzę? - A jednak ty tylko możesz radzić i powinnaś - mówiła hrabina z naciskiem. - Marszałek nie jest wprawdzie Adonisem, no - ale... Gdyby nasze obowiązki były do spełnienia łatwe, nie istniałaby zasługa. Zresztą, mój Boże, któż nam broni, mieć na dnie duszy jakiś ideał, o którym myśl osładza najcięższe chwile? Nakoniec mogę cię zapewnić, że położenie pięknej kobiety, mającej starego męża, nie należy do najgorszych. Wszyscy interesują się nią, mówią o niej, składają hołdy jej poświęceniu, a znowu stary mąż, jest mniej wymagającym od męża w średnim wieku... - Ach, ciociu... - Tylko bez egzaltacyi, Belciu! Nie masz lat szesnastu i na życie musisz patrzeć seryo. Nie można przecie dla jakiejś idyosynkrazyi poświęcać bytu ojca, a choćby Flory i waszej służby. Wreszcie pomyśl, ile ty, przy twem szlachetnem serduszku mogłabyś zrobić dobrego, rozporządzając znacznym majątkiem. - Ależ ciociu, marszałek jest obrzydliwy. Jemu nie żony trzeba, ale niańki, któraby mu ocierała usta. - Nie upieram się przy marszałku, więc baron... - Baron jeszcze starszy, farbuje się, różuje, i ma jakieś plamy na rękach. Hrabina podniosła się z kanapy. - Nie nalegam, moja droga, nie jestem swatką, to należy do pani Meliton. Zwracam tylko uwagę, że nad ojcem wisi katastrofa. - Mamy przecie kamienicę. - Którą sprzedadzą najdalej po ś. Janie, tak, że nawet twoja suma spadnie. - Jakto - dom, który kosztował sto tysięcy, sprzedadzą za sześćdziesiąt?... - Bo on nie wart więcej, bo ojciec zadużo wydał. Wiem to od budowniczego, który oglądał go z polecenia Krzeszowskiej. - Więc w ostateczności mamy serwis... srebra... - wybuchnęła panna Izabela, załamując ręce. - Hrabina ucałowała ją kilkakrotnie. - Drogie, kochane dziecko - mówiła łkając - że też właśnie ja muszę tak ranić ci serce!... Słuchaj więc... Ojciec ma jeszcze długi wekslowe, jakieś parę tysięcy rubli. Otóż te długi... uważasz... te długi ktoś skupił... kilka dni temu, w końcu marca. Domyślamy się, że to zrobiła Krzeszowska... - Cóż za nikczemność! - szepnęła panna Izabela. - Ale - mniejsza o nią... Na pokrycie paru tysięcy rubli wystarczy mój serwis i srebra. - Są one warte bez porównania więcej, ale - kto dziś kupi rzeczy tak kosztowne? - W każdym razie spróbuję - mówiła rozgorączkowana panna Izabela. - Poproszę panią Meliton, ona mi to ułatwi... - Zastanów się jednak, czy nie szkoda tak pięknych pamiątek. Panna Izabela roześmiała się. - Ach, ciociu... Więc mam wahać się pomiędzy sprzedaniem siebie i serwisu?... Bo na to, ażeby zabierano nam meble, nigdy nie pozwolę... Ach ta Krzeszowska... to wykupywanie wyksli... co za ohyda! - No, możeto jeszcze nie ona. - Więc chyba znalazł się jakiś nowy nieprzyjaciel, gorszy od niej. - Możeto ciotka Honorata - uspakajała ją hrabina - czy ja wiem? Może chce dopomódz Tomaszowi, ale zawieszając nad nim groźbę. Lecz bądź zdrowa, moje kochane dziecię, adieu... Na tem skończyła się rozmowa, w języku polskim, gęsto ozdobionym francuzczyzną, co robiło go podobnym do ludzkiej twarzy, okrytej wysypką. VI. W jaki sposób nowi ludzie ukazują się nad staremi horyzontami. Początek kwietnia, jeden z tych miesięcy, które służą za przejście między zimą i wiosną. Śnieg już zniknął, ale nie ukazała się jeszcze zieloność; drzewa są czarne, trawniki szare i niebo szare: wygląda jak marmur poprzecinany srebrnemi i złotawemi nitkami. Jest około piątej po południu. Panna Izabela siedzi w swoim gabinecie i czyta najnowszą powieść Zoli: Une page d’amour. Czyta bez uwagi, cochwila podnosi oczy, spogląda w okno i półświadomie formułuje sąd, że gałązki drzew są czarne, a niebo szare. Znowu czyta, spogląda po gabinecie i półświadomie myśli, że jej meble kryte błękitną materyą i jej niebieski szlafroczek mają jakiś szary odcień i że festony białej firanki są podobne do wielkich sopli śniegu. Potem zapomina o czem myślała w tej chwili i pyta się w duchu: o czem ja myślałam?... Ach, prawda o kweście wielkotygodniowej... I nagle czuje ochotę przejechania się karetą, a jednocześnie czuje żal do nieba, że jest takie szare, że złotawe żyłki na nim są tak wąskie... Dręczy ją jakiś cichy niepokój, jakieś oczekiwanie, ale nie jest pewna, naco czeka: czy nato, ażeby chmury się rozdarły, czy nato, ażeby wszedł lokaj i wręczył jej list, zapraszający na wielkotygodniową kwestę? Już taki krótki czas, a jej nie proszą. Znowu czyta powieść, ten rozdział, kiedy, podczas gwiaździstej nocy, p. Rambaud naprawiał zepsutą lalkę małej Joasi, Helena tonęła we łzach bezprzedmiotowego żalu, a Opat Jouve radził, ażeby wyszła za mąż. Panna Izabela odczuwa ten żal, i kto wie, czy, gdyby w tej chwili ukazały się na niebie gwiazdy zamiast chmur, czy nie rozpłakałaby się tak, jak Helena. Wszakto już ledwo parę dni do kwesty, a jej jeszcze nie proszą. Że zaproszą, o tem wie, ale dlaczego zwłóczą?... „Te kobiety, które zdają się tak gorąco szukać Boga, bywają niekiedy nieszczęśliwemi istotami, których serce wzburzyła namiętność. Idą do kościoła, ażeby tam wielbić mężczyznę“ - mówi opat Jouve. „Poczciwy opat, jak on chciał uspokoić tę biedną Helenę!“ - myśli panna Izabela i nagle odrzuca książkę. Opat Jouve przypomniał jej, że już od dwu miesięcy haftuje pas do kościelnego dzwonka i że go jeszcze nie skończyła. Podnosi się z fotelu i przysuwa do okna stolik z tamburkiem, z pudełkiem różnokolorowych jedwabiów, z kolorowym deseniem; rozwija pas i zaczyna gorliwie wyszywać na nim róże i krzyże. Pod wpływem pracy w sercu budzi się otucha. Kto tak, jak ona, służy Kościołowi, nie może być zapomnianym przy wielkotygodniowej kweście. Wybiera jedwabie, nawłóczy igły i szyje wciąż. Oko jej przebiega od wzoru do haftu, ręka spada z góry na dół, wznosi się z dołu do góry, ale w myśli zaczyna rodzić się pytanie dotyczące kostyumu na groby i toalety na Wielkanoc. Pytanie to wkrótce zapełnia jej całą uwagę, zasłania oczy i zatrzymuje rękę. Suknia, kapelusz, okrywka i parasolka, wszystko musi być nowe, a tu tak niewiele czasu i nietylko nic nie zamówione, ale nawet nie wybrane!... Tu przypomina sobie, że jej serwis i srebra już znajdują się u jubilera, że już trafia się jakiś nabywca i że dziś lub jutro będą sprzedane. Panna Izabela czuje ściśnięcie serca za serwisem i srebrami, lecz doznaje niejakiej ulgi na myśl o kweście i nowej toalecie. Może mieć bardzo piękną, ale jaką?... Odsuwa tamburek i ze stolika, na którym leżą Szekspir, Dante, album europejskich znakomitości, tudzież kilka pism, bierze: Le moniteur de la mode i zaczyna go przeglądać z największą uwagą. Oto jest toaleta obiadowa; oto ubiory wiosenne dla panienek, panien, mężatek, młodych mężatek i ich matek! Oto suknie wizytowe, ceremonialne, spacerowe; sześć nowych form kapeluszy, z dziesięć materyałów, kilkadziesiąt barw... Co tu wybrać, o Boże?... Nie podobna wybierać bez naradzenia się z panną Florentyną i z magazynierką... Panna Izabela z niechęcią odrzuca monitora mody i siada na szeslągu w postaci półleżącej. Ręce, splecione jak do modlitwy, opiera na poręczy, głowę na rękach i patrzy w niebo rozmarzonemi oczyma. Kwestya wielkotygodniowa, nowa toaleta, chmury na niebie, wszystko mięsza się w jej wyobraźni na tle żalu za serwisem i lekkiego uczucia wstydu, że go sprzedaje. „Ach, wszystko jedno!“ - mówi sobie i znowu pragnie, ażeby chmury rozdarły się choć na chwilę. Ale chmury zgęszczają się, a w jej sercu wzmaga się żal, wstyd i niepokój. Spojrzenie jej pada na stolik, stojący tuż obok szesląga i na książkę do nabożeństwa, oprawną w kość słoniową. Panna Izabela bierze do rąk książkę i powoli, kartka za kartką, wyszukuje w niej modlitwy: Acte de résignation, a znalazłszy zaczyna czytać: Que votre nom soit béni a jamais, bien qui avez voulu m’éprouver par cette peine“. W miarę jak czyta, szare niebo wyjaśnia się, a przy ostatnich słowach... et d’attendre en paix votre divin secours...“ chmury pękają, ukazuje się kawałek czystego błękitu, gabinet panny Izabeli napełnia się światłem, a jej dusza spokojem. Teraz jest pewna, że modły jej zostały wysłuchane, że będzie miała najpiękniejszą tualetę i najlepszy kościół do kwesty. W tej chwili delikatnie otwierają się drzwi gabinetu; staje w nich panna Florentyna, wysoka, czarno ubrana, nieśmiała, trzyma w dwu palcach list i mówi cicho: - Od pani Karolowej. - Ach, w sprawie kwesty - odpowiada panna Izabela z czarującym uśmiechem. - Cały dzień nie zaglądałaś do mnie, Florciu. - Nie chcę ci przeszkadzać. - W nudzeniu się?... - pyta panna Izabela. - Kto wie, czy nie byłoby nam weselej nudzić się w jednym pokoju. - List... - mówi nieśmiała osoba w czarnej sukni, wyciągając rękę do Izabeli. - Znam jego treść - przerywa panna Izabela. - Posiedź trochę u mnie i jeżeli nie zrobi ci subiekcyi, przeczytaj ten list. Panna Florentyna siada nieśmiało na fotelu, delikatnie bierze z biurka nożyk i z największą ostrożnością przecina kopertę. Kładzie na biurku nożyk, potem kopertę, rozwija papier i cichym, melodyjnym głosem, czyta list pisany pofrancusku: „Droga Belu! Wybacz, że odzywam się w sprawie, którą tylko ty i twój ojciec macie prawo rozstrzygać. Wiem, drogie dziecię, że pozbywasz się twego serwisu i sreber, sama mi zresztą o tem mówiłaś. Wiem też, że znalazł się nabywca, który ofiarowuje wam 5.000 rubli, mojem zdaniem zamało, choć w tych czasach trudno spodziewać się więcej. Po rozmowie jednak, jaką miałam w tej materyi z Krzeszowską, zaczynam lękać się, ażeby piękne te pamiątki nie przeszły w niewłaściwe ręce. Chciałabym temu zapobiedz, proponuję ci więc, jeżeli zgodzisz się, 3.000 rubli pożyczki na zastaw wspomnianego serwisu i sreber. Sądzę, że dziś wygodniej będzie im u mnie, gdy ojciec twój znajduje się w takich kłopotach. Odebrać je będziesz mogła, kiedy zechcesz, a wrazie mojej śmierci, nawet bez zwracania pożyczki. Nie narzucam się, tylko proponuję. Rozważ, jak ci będzie wygodniej, a nadewszystko pomyśl o następstwach. O ile cię znam, byłabyś boleśnie dotkniętą, usłyszawszy kiedyś, że nasze rodzinne pamiątki zdobią stół jakiego bankiera, albo należą do wyprawy jego córki. Zasyłam ci tysiące pocałunków, Joanna. P. S. Wyobraź sobie, co za szczęście spotkało moję ochronkę. Będąc wczoraj w sklepie tego sławnego Wokulskiego, przymówiłam się o mały datek dla sierot. Liczyłam na jakie kilkanaście rubli, a on, czy uwierzysz, ofiarował mi tysiąc, wyraźnie: tysiąc rubli i jeszcze powiedział, że na moje ręce nie śmiałby złożyć mniejszej sumy. Kilku takich Wokulskich, a czuję, że na starość zostałabym demokratką“. Panna Florentyua skończywszy list, nie śmiała oderwać od niego oczu. Wreszcie odważyła się i spojrzała: panna Izabela siedziała na szeslągu blada, z zaciśniętemi rękami. - Cóż ty na to, Florciu? - spytała po chwili. - Myślę - odparła cicho zapytana - że pani Karolowa na początku listu najtrafniej osądziła swoje stanowisko w tej sprawie. - Co za upokorzenie! - szepnęła panna Izabela, nerwowo bijąc ręką w szesląg. - Upokorzeniem jest proponować komuś trzy tysiące rubli na zastaw sreber i to wówczas, gdy obcy ofiarowują pięć tysięcy... Innego nie widzę. - Jak ona nas traktuje... My chyba naprawdę jesteśmy zrujnowani... - Ależ Belciu!... - przerwała, ożywiając się panna Florentyna, - Właśnie ten cierpki list dowodzi, że nie jesteście zrujnowani. Ciotka lubi być cierpką, ale umie oszczędzać nieszczęście. Gdyby wam groziła ruina, znaleźlibyście w niej tkliwą i delikatną pocieszycielkę. - Dziękuję za to. - I nie potrzebujesz obawiać się tego. Jutro wpłynie nam pięć tysięcy rubli, za które można prowadzić dom przez pół roku... choćby przez kwartał. Za parę miesięcy... - Zlicytują nam kamienicę... - Prosta forma i nic więcej. Owszem, możecie zyskać, podczas gdy dzisiaj kamienica jest tylko ciężarem. No, a po ciotce Hortensyi dostaniesz ze sto tysięcy rubli. Zresztą - dodała pochwili panna Florentyna, podnosząc brwi - ja sama nie jestem pewna, czy i ojciec nie ma jeszcze majątku. Wszyscy są tego zdania... Panna Izabela wychyliła się z szesląga i ujęła rękę panny Florentyny. - Florciu - rzekła, zniżając głos - komu ty to mówisz?... Więc naprawdę uważasz mnie - tylko - za pannę na wydaniu, która nic nie widzi i niczego nie pojmuje?... Myślisz, że nie wiem - domówiła jeszcze ciszej - że już miesiąc, jak pieniądze na utrzymanie domu pożyczasz od Mikołaja... - Może właśnie ojciec chce tego... - Czy i tego chce, ażebyś mu co rano podkładała kilka rubli do pugilaresu? Panna Florentyna spojrzała jej w oczy i poruszyła głową. - Zadużo wiesz - odparła - ale nie wszystko. Już od dwu tygodni, może od dziesięciu dni, widzę, że ojciec miewa po kilkanaście rubli... - Więc zaciąga długi... - Nie. Ojciec nigdy nie zaciąga długów w mieście. Każdy wierzyciel przychodzi z pożyczką do domu i w gabinecie ojca dostaje kwit albo procent. Nie znasz go pod tym względem. - Więc zkądże teraz ma pieniądze? - Nie wiem. Widzę, że ma i słyszę, że zawsze je miał. - Pocóż w takim razie zezwala na sprzedaż sreber? - pytała natarczywie panna Izabela. - Może chce zirytować rodzinę. - A kto wykupił jego weksle? Panna Florentyna zrobiła rękoma ruch, oznaczający rezygnacyą. - Nie wykupiła ich Krzeszowska - rzekła - to wiem napewno. Więc - albo ciotka Hortensya, albo... - Albo?... - Albo sam ojciec. Czy nie wiesz, ile rzeczy robi ojciec, ażeby zaniepokoić rodzinę, a potem śmiać się... - Zacóż chciałby mnie, nas, niepokoić? - Myśli, że ty jesteś spokojna. Córka powinna nieograniczenie ufać ojcu. - Ach, tak!... - szepnęła panna Izabela, zamyślając się. Czarno ubrana kuzynka zwolna podniosła się z fotelu i cicho wyszła. Panna Izabela znowu zaczęła patrzeć na swój pokój, który wydał jej się popielatym, na czarne gałązki, które chwiały się za oknem, na parę wróbli świergoczących może o budowie gniazda, na niebo, które stało się jednolicie szarem, bez żadnej jaśniejszej prążki. W jej pamięci znowu odżyła sprawa kwesty i nowej toalety, ale obie wydały się jej tak małemi, tak prawie śmiesznemi, że myśląc o nich, nieznacznie wzruszyła ramionami. Dręczyły ją inne pytania: czyby nie oddać serwisu hrabinie Karolowej - i - zkąd ojciec ma pieniądze? Jeżeli miał je dawniej, dlaczego pozwolił na zaciąganie długów u Mikołaja?... A jeżeli nie miał, z jakiego źródła czerpie je dziś?... Jeżeli ona odda serwis i srebra ciotce, może stracić okazyą do korzystnego pozbycia się ich, a jeżeli sprzeda za pięć tysięcy, pamiątki te naprawdę mogą dostać się w niewłaściwe ręce, jak pisała hrabina. Nagle przerwał się ten bieg myśli: bystre jej ucho usłyszało w dalszych pokojach szmer. Było to męskie stąpanie, miarowe, spokojne. W salonie stłumił je nieco dywan, w pokoju jadalnym wzmocniło się, w jej sypialni przycichło, jakby ktoś szedł na palcach. - Proszę papo - odezwała się panna Izabela, usłyszawszy pukanie do swych drzwi. Wszedł pan Tomasz. Ona podniosła się z szeslonga, ale ojciec nie pozwolił na to. Objął ją w ramiona, ucałował w głowę i za nim usiadł przy niej, rzucił okiem w duże lustro na ścianie. Zobaczył tam swoję piękną twarz, siwe wąsy, swój ciemny żakiet bez zarzutu, gładkie spodnie, jakby dopieroco wyszły od krawca, i uznał, że wszystko jest dobrze. - Słyszę - rzekł do córki, uśmiechając się - że panienka odbiera korespondencye, które jej psują humor. - Ach papo, gdybyś wiedział jakim tonem przemawia ciotka... - Zapewne tonem osoby chorej na nerwy. Za to nie możesz mieć do niej żalu. - Gdyby tylko żal. Ja boję się, że ona ma racyą i że nasze srebra mogą naprawdę znaleźć się na jakim bankierskim stole. Przytuliła głowę do ramienia ojca. Pan Tomasz spojrzał niechcący w lusterko na stoliku i przyznał w duchu, że oboje w tej chwili tworzą bardzo piękną grupę. Szczególniej dobrze odbijała obawa rozlana na twarzy córki, od jego spokoju. Uśmiechnął się. - Bankierskie stoły!... - powtórzył. - Srebra naszych przodków bywały już na stołach Tatarów, Kozaków, zbuntowanych chłopów i nietylko nam to nie uchybiało, ale nawet przynosiło zaszczyt. Kto walczy, naraża się na straty. - Tracili przez wojnę i na wojnie - wtrąciła panna Izabela. - A dziś niema wojny?... Zmieniła się tylko broń: zamiast kosą, albo jataganem walczą rublem. Joasia dobrze to rozumiała, sprzedając nie serwis - ale rodzinny majątek, albo, rozbierając na wybudowanie śpichlerza, ruiny zamku. - Więc jesteśmy zwyciężeni... - szepnęła panna Izabela. - Nie, dziecko - odparł pan Tomasz, prostując się. - My dopiero zaczniemy tryumfować i bodaj czy nie tego boi się moja siostra i jej koterya. Oni tak głęboko zasnęli, że razi ich każdy objaw żywotności, każdy mój śmielszy krok - dodał jakby do siebie. - Twój, papo? - Tak. Myśleli, że poproszę ich o pomoc. Sama Joasia chętnie zrobiłaby mnie swoim plenipotentem. Ja natomiast podziękowałem im za emeryturę i zbliżyłem się do mieszczaństwa. Zyskałem u tych ludzi powagę, która zaczyna trwożyć nasze sfery. Myśleli, że zejdę na drugi plan, a widzą, że mogę wysunąć się na pierwszy. - Ty, papo? - Ja. Dotychczas milczałem, nie mając odpowiednich wykonawców. Dziś znalazłem takiego, który zrozumiał moje idee i zacznę działać. - Któżto jest? - spytała panna Izabela, ze zdumieniem patrząc na ojca. - Niejaki Wokulski, kupiec, żelazny człowiek. Przy jego pomocy zorganizuję nasze mieszczaństwo, stworzę towarzystwo do handlu ze Wschodem, tym sposobem dźwignę przemysł... - Ty, papo? - I wówczas zobaczymy, kto wysunie się naprzód, choćby przy możliwych wyborach do rady miejskiej... Panna Izabela słuchała z szeroko otwartemi oczyma. - Czy ten człowiek, - szepnęła - o którym mówisz papo, nie jest jakim aferzystą, awanturnikiem?... - Nie znasz go więc? - spytał pan Tomasz. - On jednak jest jednym z naszych dostawców. - Sklep znam, bardzo ładny - mówiła panna Izabela zamyślając się. - Jest tam stary subjekt, który wygląda trochę na dziwaka, ale nadzwyczajnie uprzejmy... Ach, zdaje mi się, że kilka dni temu poznałam i właściciela... Wygląda na gbura... - Wokulski gbur?... - zdziwił się pan Tomasz. - Jest on wprawdzie trochę sztywny, ale bardzo grzeczny. Panna Izabela wstrząsnęła głową. - Niemiły człowiek - odpowiedziała z ożywieniem. - Teraz przypominam go sobie... Będąc we wtorek w sklepie, zapytałam go o cenę wachlarza. Trzeba było widzieć, jak spojrzał na mnie!... Nie odpowiedział nic, tylko wyciągnął swoją ogromną, czerwoną rękę do subjekta, (nawet dość eleganckiego chłopca) i mruknął głosem, w którym czuć było gniew: panie Morawski, czy Mraczewski, (bo nie pamiętam), pani zapytaje o cenę wachlarza. A... nieciekawego znalazł papo wspólnika!... - śmiała się panna Izabela. - Szalonej energii człowiek, żelazny człowiek - odparł pan Tomasz. - Oni tacy. Poznasz ich, bo myślę urządzić w domu parę zebrań. Wszyscy oryginalni, ale ten oryginalniejszy od innych. - Papa tych panów chce przyjmować?... - Muszę naradzać się z niektórymi. A co do naszych - dodał, patrząc w oczy córce - zapewniam cię, że gdy usłyszą kto u mnie bywa, ani jednego nie zabraknie w salonie. W tej chwili weszła panna Florentyna, zapraszając na obiad. Pan Tomasz podał rękę córce i przeszli we troje do jadalnego pokoju, gdzie już znajdowała się waza, tudzież Mikołaj odziany we frak i wielki biały krawat. - Śmieję się z Belci - rzekł pan Tomasz do kuzynki, która nalewała rosół z wazy. - Wyobraź sobie Floro, że Wokulski zrobił na niej wrażenie gbura. Czy ty go znasz? - Któżby dziś nie znał Wokulskiego - odpowiedziała panna Florentyna, podając Mikołajowi talerz dla pana. - No, elegancki on nie jest, ale - robi wrażenie... - Pnia z czerwonemi rękoma - wtrąciła ze śmiechem panna Izabela. - On mi przypomina Trostiego, pamiętasz Belu tego pułkownika strzelców w Paryżu - odpowiedział pan Tomasz. - A mnie posąg tryumfującego gladyatora - melodyjnym głosem dodała panna Florentyna. - Pamiętasz Belu we Florencyi, tego, z podniesionym mieczem? Twarz surowa, nawet dzika, ale piękna. - A czerwone ręce?... - zapytała panna Izabela. - A miliony - wtrąciła panna Florentyna. - Ach, więc ma miliony - powtórzyła panna Izabela. - Zaczynam wierzyć, że papo zrobił dobry wybór, przyjmując go na wspólnika. Chociaż... - Chociaż?... - spytał ojciec. - Co powie świat na tę spółkę. - Kto ma siłę w rękach, ma świat u nóg. Właśnie Mikołaj obniósł polędwicę, gdy w przedpokoju zadzwoniono. Stary służący wyszedł i pochwili wrócił z listem, na srebrnej, a może platerowanej tacy. - Od pani hrabiny - rzekł. - Do ciebie Belu - dodał pan Tomasz, biorąc list do ręki. - Pozwolisz, że cię zastąpię w połknięciu tej nowej pigułki. Otworzył list, zaczął go czytać i ze śmiechem podał pannie Izabeli. - Oto - zawołał - cała Joasia jest w tym liście. Nerwy, zawsze nerwy!... Panna Izabela odsunęła talerz i z niepokojem przebiegła papier oczyma. Lecz stopniowo twarz jej wypogodziła się. - Słuchaj, Florciu - rzekła - bo to ciekawe. „Droga Belu! - pisze ciotka. - Zapomnij aniołku o moim poprzednim liście. W rezultacie twój serwis nic mnie nie obchodzi i znajdziemy inny, gdy będziesz szła zamąż. Ale chodzi mi, ażebyś koniecznie kwestowała tylko ze mną, i właśnie o tem miałam zamiar pisać poprzednio, nie o serwisie. Biedne moje nerwy! jeżeli nie chcesz ich do reszty rozstroić, musisz zgodzić się na moję prośbę. Grób w naszym kościele będzie cudowny. Mój poczciwy Wokulski daje fontannę, sztuczne ptaszki śpiewające, pozytywkę, która będzie grała same poważne kawałki i mnóstwo dywanów. Hozer dostarcza kwiatów, a amatorowie urządzają koncert na organ, skrzypce, wiolonczelę i głosy. Jestem zachwycona, ale, gdyby mi wśród tych cudów zabrakło ciebie, rozchorowałabym się. A więc tak?... Ściskam cię i całuję po tysiąc razy, kochająca ciotka, Joanna. Post scriptum. Jutro jedziemy do magazynu zamówić dla ciebie kostyum wiosenny. Umarłabym, gdybyś go nie przyjęła“. Panna Izabela była rozpromieniona. List ten spełniał wszystkie jej nadzieje. - Wokulski jest nieporównany! - rzekł, śmiejąc się pan Tomasz. - Szturmem zdobył Joasię, która nietylko nie będzie mi wymawiała wspólnika, lecz nawet gotowa o niego walczyć ze mną. Mikołaj podał kurczęta. - Musi to jednakże być gienialny człowiek - zauważyła panna Florentyna. - Wokulski?... no, nie - mówił pan Tomasz. - Jestto człowiek szalonej energii, ale co się tyczy daru kombinowania, nie powiem, ażeby posiadał go w wysokim stopniu. - Zdaje mi się, że składa tego dowody. - Wszystkoto są dowody tylko emergii - odpowiedział p. Tomasz. - Dar kombinacyi, gienialny umysł, poznaje się w innych rzeczach, choćby... w grze. Ja z nim dosyć często grywam w pikietę, gdzie koniecznie trzeba kombinować. Rezultat jest taki, że przegrałem ośm do dziesięciu rubli, a wygrałem około siedemdziesięciu; chociaż - nie mam pretensyi do geniuszu! - dodał skromnie. Pannie Izabeli wypadł z ręki widelec. Pobladła i chwyciwszy się za czoło, szepnęła: - A... a!... Ojciec i panna Florentyna zerwali się z krzeseł. - Co ci jest Belu?... - spytał zatrwożony pan Tomasz. - Nic - odpowiedziała, wstając od stołu - migrena. Od godziny czułam, że będę ją mieć... To nic papo... Pocałowała ojca w rękę i wyszła do swego pokoju. - Nagła migrena powinnaby przejść zaraz - rzekł pan Tomasz. - Pójdź do niej, Florciu. Ja na chwilę wyjadę do miasta, bo muszę zobaczyć się z kilkoma osobami, ale wcześniej wrócę. Tymczasem czuwaj nad nią, kochana Florciu, proszę cię o to - mówił pan Tomasz, ze spokojną fizyognomią człowieka, bez którego poleceń albo prośby nie może być dobrze na świecie. - Zaraz do niej pójdę, tylko tu zrobię porządek - odpowiedziała panna Florentyna, dla której ład w domu, był sprawą ważniejszą od czyjejkolwiek migreny. Już mrok ogarnął ziemię... Panna Izabela jest znowu sama w swoim gabinecie; upadła na szesląg i obu rękami zasłoniła oczy. Zpod kaskady tkanin spływających aż na podłogę, wysunął się jej wąski pantofelek i kawałek pończoszki; ale tego nikt nie widzi, ani ona o tem nie myśli. W tej chwili jej duszę znowu targa gniew, żal i wstyd. Ciotka ją przeprosiła, ona sama będzie kwestować przy najładniejszym grobie i będzie miała najpiękniejszy kostium; lecz mimo to - jest nieszczęśliwą... Doznaje takich uczuć, jak gdyby, wszedłszy do pełnego salonu, ujrzała nagle, na swym nowym kostiumie, ogromną tłustą plamę, obrzydłej formy i koloru, jakby suknią wytarzano gdzieś na kuchennych schodach. Myśl o tem jest dla niej tak wstrętną, że ślina napływa jej do ust. Co za straszne położenie!... Już miesiąc zadłużają się u swego lokaja, a od dziesięciu dni jej ojciec, na swoje drobne wydatki, wygrywa pieniądze w karty... Wygrać można; panowie wygrywają tysiące, ale - nie na opędzenie pierwszych potrzeb i przecież - nie od kupców. Ach, gdyby można, upadłaby ojcu do nóg i błagała go, ażeby nie grywał z tymi ludźmi, a przynajmniej nie teraz, kiedy ich stan majątkowy jest tak ciężki. Za kilka dni, gdy odbierze pieniądze za swój serwis, sama wręczy ojcu paręset rubli, prosząc, ażeby je przegrał do tego pana Wokulskiego, ażeby wynagrodził go hojniej, niż ona wynagrodzi Mikołaja, za zaciągnięte długi. Ale czyż jej wypada zrobić to, a nawet mówić o tem ojcu?... „Wokulski?... Wokulski?“... - szepce panna Izebela. Któż to jest ten Wokulski, który dziś tak nagle ukazał się jej, odrazu z kilku stron, pod rozmaitemi postaciami. Co on ma do czynienia z jej ciotką, z ojcem?... I otóż zdaje się jej, że już od kilku tygodni coś słyszała o tym człowieku. Jakiś kupiec niedawno ofiarował parę tysięcy rubli na dobroczynność, ale nie była pewna, czy to był handlujący strojami damskiemi, czy futrami. Potem mówiono, że także jakiś kupiec, podczas wojny bułgarskiej, dorobił się wielkiego majątku, tylko nie uważała, czy dorobił się szewc, u którego ona bierze buciki, czy jej fryzyer? I dopiero teraz przypomina sobie, że ten kupiec, który dał pieniądze na dobroczynność i ten, który zyskał duży majątek, są jedną osobą, że to właśnie jest ów Wokulski, który do jej ojca przegrywa w karty, a którego jej ciotka, znana z dumy hrabina Karolowa nazywa: „mój poczciwy Wokulski!“... W tej chwili przypomina sobie nawet fizyognomią tego człowieka, który w sklepie nie chciał z nią mówić, tylko, cofnąwszy się za ogromne japońskie wazony, przypatrywał się jej posępnie. Jak on na nią patrzył... Jednego dnia weszła z panną Florentyną na czekoladę do cukierni, przez figle. Usiadły przy oknie, za którem zebrało się kilkoro obdartych dzieci. Dzieci spoglądały na nią, na czekoladę i na ciastka, z ciekawością i łakomstwem głodnych zwierzątek, a ten kupiec - tak samo na nią patrzył. Lekki dreszcz przebiegł pannę Izabelę. I to ma być wspólnik jej ojca?... Do czego ten wspólnik?... Zkąd jej ojcu przyszło do głowy zawiązywać jakieś towarzystwa handlowe, tworzyć jakieś rozległe plany, o których nigdy dawniej nie marzył?... Chce, przy pomocy mieszczaństwa, wysunąć się na czoło arystokracyi; chce zostać wybranym do rady miejskiej, której nie było i nie ma?... Ależ ten Wokulski, to naprawdę jakiś aferzysta, może oszust, który potrzebuje głośnego nazwiska na szyld do swoich przedsiębierstw. Bywały takie wypadki. Ileż to pięknych nazwisk szlachty niemieckiej i węgierskiej unurzało się w operacyach handlowych, których ona nawet nie rozumie, a ojciec chyba niewięcej. Zrobiło się już zupełnie ciemno; na ulicy zapalono latarnie, których blask wpadał do gabinetu panny Izabeli, malując na suficie ramę okna i zwoje firanki. Wyglądało to, jak krzyż na tle jasności, którą powoli zasłania gęsty obłok. „Gdzie to ja widziałam taki krzyż, taką chmurę i jasność?“... - zapytała się panna Izabela. Zaczęła przypominać sobie widziane w życiu okolice i - marzyć. Zdawało się jej, że powozem jedzie przez jakąś znaną miejscowość. Krajobraz jest podobny do olbrzymiego pierścienia, utworzonego z lasów i zielonych gór, a jej powóz znajduje się na krawędzi pierścienia i zjeżdża na dół. Czy on zjeżdża? Bo ani zbliża się do niczego, ani od niczego nie oddala, tak jakby stał w miejscu. Ale zjeżdża: widać to po wizerunku słońca, które odbija się w lakierowanem skrzydle powozu i, drgając, zwolna posuwa się wtył. Zresztą słychać turkot... To turkot dorożki na ulicy?... Nie, to turkoczą machiny, pracujące gdzieś w głębi owego pierścienia gór i lasów. Widać tam nawet, na dole, jakby jezioro czarnych dymów i białych par, ujęte w ramę zieloności. Teraz panna Izabela spostrzega ojca, który siedzi przy niej i z uwagą ogląda sobie paznogcie, od czasu do czasu rzucając okiem na krajobraz. Powóz ciągle stoi na krawędzi pierścienia, niby bez ruchu; a tylko wizerunek słońca, odbitego w lakierowanem skrzydle, wolno posuwa się ku tyłowi. Ten pozorny spoczynek, czy też utajony ruch, w wysokim stopniu drażni pannę Izabelę. „Czy my jedziemy, czy stoimy?“ - pyta ojca. Ale ojciec nie odpowiada nic, jakby jej nie widział; ogląda swoje piękne paznogcie i czasami rzuca okiem na okolicę... Wtem (powóz ciągle drży i słychać turkot), z głębi jeziora czarnych dymów i białych par wynurza się do pół figury jakiś człowiek. Ma krótko ostrzyżone włosy, śniadą twarz, która przypomina Trostiego pułkownika strzelców (a może gladyatora z Florencyi?) i ogromne czerwone dłonie. Odziany jest w zasmoloną koszulę, z rękawami zawiniętemi wyżej łokcia; w lewej ręce, tuż przy piersi trzyma karty ułożone w wachlarz, w prawej, którą podniósł nad głowę, trzyma jednę kartę, widocznie w tym celu, aby ją rzucić na przód siedzenia powozu. Reszty postaci nie widać z pośród dymu. „Co on robi, ojcze?“ - pyta się zalękniona panna Izabela. „Gra ze mną w pikietę“ - odpowiada ojciec, również trzymając w rękach karty. „Ależ to straszny człowiek, papo!“ „Nawet tacy nie robią nic złego kobietom“ - odpowiada pan Tomasz. Teraz dopiero panna Izabela spostrzega, że człowiek w koszuli patrzy na nią jakimś szczególnym wzrokiem, ciągle trzymając kartę nad głową. Dym i para kotłujące w dolinie, chwilami zasłaniają jego rozpiętą koszulę i surowe oblicze; tonie wśród nich - nie ma go. Tylko z poza dymu widać blady połysk jego oczów, a nad dymem obnażoną do łokcia rękę i - kartę. „Co znaczy ta karta, papo?“... - zapytuje ojca. Ale ojciec spokojnie patrzy we własne karty i nie odpowiada nic, jakby jej nie widział. „Kiedyż nareszcie wyjedziemy z tego miejsca?“ Ale choć powóz drży i słońce, odbite w skrzydle, posuwa się ku tyłowi, ciągle u stopni widać jezioro dymu, a w niem zanurzonego człowieka, jego rękę nad głową i - kartę. Pannę Izabelę ogarnia nerwowy niepokój, skupia wszystkie wspomnienia, wszystkie myśli, ażeby odgadnąć: co znaczy karta, którą trzyma ten człowiek?... Czy to są pieniądze, które przegrał do ojca w pikietę? Chyba nie. Może ofiara, jaką złożył Towarzystwu Dobroczynności? I to nie. Może tysiąc rubli, które dał jej ciotce na ochronę, a może to jest kwit na fontannę, ptaszki i dywany do ubrania grobu Pańskiego?... Także nie; to wszystko nie niepokoiłoby jej. Stopniowo pannę Izabelę napełnia wielka bojaźń. Może to są weksle jej ojca, które ktoś niedawno wykupił?... W takim razie wziąwszy pieniądze na srebra i serwis, spłaci ten dług najpierwiej i uwolni się od podobnego wierzyciela. Ale człowiek pogrążony w dymie wciąż patrzy jej w oczy i karty nie rzuca. Więc może... Ach!... Panna Izabela zrywa się z szesląga, potrąca w ciemności o taburet i drżącemi rękoma dzwoni. Dzwoni drugi raz, nie odpowiada nikt, więc wybiega do przedpokoju i we drzwiach spotyka pannę Florentynę, która chwyta ją za rękę i mówi ze zdziwieniem: - Co tobie, Belciu?... Światło w przedpokoju nieco oprzytomnia pannę Izabelę. Uśmiecha się. - Weź Florciu lampę do mego pokoju. Papo jest? - Przed chwilą wyjechał. - A Mikołaj? - Zaraz wróci, poszedł oddać list posłańcowi. Czy gorzej boli cię głowa? - pyta panna Florentyna. - Nie - śmieje się panna Izabela - tylko zdrzemnęłam się i tak mi się coś majaczyło. Panna Florentyna bierze lampę i obie z kuzynką idą do jej gabinetu. Panna Izabela siada na szeslągu, zasłania ręką oczy przed światłem i mówi: - Wiesz Florciu, namyśliłam się, nie sprzedam moich sreber obcemu. Mogą naprawdę dostać się, Bóg wie w jakie ręce. Siądź zaraz, jeżeliś łaskawa, przy mojem biórku i napisz do ciotki, że... przyjmuję jej propozycyą. Niech nam pożyczy trzy tysiące rubli i niech weźmie serwis i srebra. Panna Florentyna patrzy na nią z najwyższem zdumieniem, wreszcie odpowiada: - To jest niemożliwe, Belciu. - Dlaczego?... - Przed kwadransem otrzymałam list od pani Meliton, że srebra i serwis już kupione. - Już?... Kto je kupił? - woła panna Izabela, chwytając kuzynkę za ręce. Panna Florentyna jest zmieszana. - Podobno jakiś kupiec z Rosyi... - mówi, lecz czuć, że mówi nieprawdę. - Ty coś wiesz, Florciu!... Proszę cię, powiedz!... - błaga ją panna Izabela. Jej oczy napełniają się łzami. - Zresztą tobie powiem, tylko nie zdradź tajemnicy przed ojcem - prosi kuzynka. - Więc kto?... No, kto kupił?... - Wokulski - odpowiada panna Florentyna. Pannie Izabeli w jednej chwili obeschły oczy, nabierając przytem barwy stalowej. Odpycha z gniewem ręce kuzynki, przechodzi tam i napowrót swój gabinet, wreszcie siada na foteliku, naprzeciw panny Florentyny. Nie jest już przestraszoną i zdenerwowaną pięknością, ale wielką damą, która ma zamiar kogoś ze służby osądzić, a może wydalić. - Powiedz mi kuzynko - mówi pięknym kontraltowym głosem - coto za śmieszny spisek knujecie przeciwko mnie? - Ja?... spisek?... - powtarza panna Florentyna, przyciskając rękoma piersi. - Nie rozumiem cię, Belu... - Tak. Ty, pani Meliton i ten... zabawny bohater... Wokulski... - Ja i Wokulski?... powtarza panna Florentyna. Tym razem zdziwienie jej jest tak szczere, że wątpić niemożna. - Przypuśćmy, że nie spiskujesz - ciągnie dalej panna Izabela - ale coś wiesz... - O Wokulskim wiem to, co wszyscy. Ma sklep, w którym kupujemy, zrobił majątek na wojnie... - A o tem, że wciąga papę do spółki handlowej nie słyszałaś?... Wyraziste oczy panny Florentyny zrobiły się bardzo dużemi. - Ojca twego wciąga do spółki?... - rzekła, wzruszając ramionami. Do jakiejże spółki może go wciągnąć?... I w tej chwili przestrasza się własnych słów... Panna Izabela nie mogła wątpić o jej niewinności; znowu parę razy przeszła się po gabinecie, z ruchami zamkniętej lwicy i nagle zawołała: - Powiedzże mi przynajmniej: co sądzisz o tym człowieku? - Ja o Wokulskim?... Nic o nim nie sądzę, wyjąwszy chyba to, że szuka rozgłosu i stosunków. - Więc dla rozgłosu ofiarował tysiąc rubli na ochronę? - Zpewnością. Dał przecie dwa razy tyle na dobroczynność. - A dlaczego kupił mój serwis i srebra? - Zapewne dlatego, ażeby je z zyskiem sprzedać - odpowiedziała panna Florentyna. - W Anglii za podobne rzeczy dobrze płacą. - A dlaczego... wykupił weksle papy? - Zkąd wiesz, że to on? W tem nie miałby żadnego interesu. - Nic nie wiem - pochwyciła gorączkowo panna Izabela - ale wszystko przeczuwam, wszystko rozumiem... Ten człowiek chce się zbliżyć do nas... - Już się przecie poznał z ojcem - wtrąciła panna Florentyna. - Więc do mnie chce się zbliżyć!... - zawołała panna Izabela z wybuchem. - Poznałam to, po... Wstyd jej było dodać: „po jego spojrzeniu“. - Czy nie uprzedzasz się, Belciu?... - Nie. To, czego doznaję w tej chwili, nie jest uprzedzeniem, ale raczej jasnowidzeniem. Nawet nie domyślasz się, jak ja dawno znam tego człowieka, a raczej - od jak dawna on mnie prześladuje. Teraz dopiero przypominam sobie, że przed rokiem nie było przedstawienia w teatrze, nie było koncertu, odczytu, na którychbym go nie spotykała, i dopiero dziś ta... bezmyślna figura wydaje mi się straszną... Panna Florentyna aż cofnęła się z fotelikiem, szepcąc: - Więc przypuszczasz, żeby się ośmielił... - Zagustować we mnie?... - przerwała ze śmiechem panna Izabela. - Tego nawet nie myślałabym mu bronić. Nie jestem tak ani naiwna, ani tak fałszywie skromna, ażeby nie wiedzieć, że się podobam... mój Boże! nawet służbie... Kiedyś gniewało mnie to, jak żebranina, która zastępuje nam drogę na ulicach, dzwoni do mieszkań, albo pisuje listy z prośbą o wsparcie. Ale dziś - tylko zrozumiałam lepiej słowa Zbawcy: „komu wiele dano, od tego wiele żądać będą“. Zresztą - dodała, wzruszając ramionami - mężczyźni w tak bezceremonialny sposób zaszczycają nas swojem uwielbieniem, że nietylko już nie dziwię się ich nadskakiwaniu albo impertynenckim spojrzeniom, ale temu, gdy jest inaczej. Jeżeli w salonie spotkam człowieka, który mi nie mówi o swej sympatyi i cierpieniach, albo nie milczy posępnie w sposób zdradzający jeszcze większą sympatyą i cierpienia, albo nie okazuje mi lodowatej obojętności, co ma być oznaką najwyższej sympatyi i cierpień; wtedy - czuję, że mi czegoś brak, jak gdybym zapomniała wachlarza, albo chusteczki... O ja ich znam! tych wszystkich don Juanów, poetów, filozofów, bohaterów, te wszystkie tkliwe, bezinteresowne, złamane, rozmarzone, albo silne dusze... Znam, całą tę maskaradę i zapewniam cię, że dobrze się nią bawię. Cha! cha! cha!... jacy oni śmieszni... - Nie rozumiem cię, Belciu... - wtrąciła panna Florentyna, rozkładając ręce. - Nie rozumiesz?... Więc chyba nie jesteś kobietą. Panna Florentyna zrobiła giest przeczący, a następnie powątpiewający. - Posłuchaj - przerwała panna Izabela. - Od roku już straciliśmy stanowisko w świecie. Nie zaprzeczaj, bo tak jest, wszyscy o tem wiemy. Dziś jesteśmy zrujnowani... - Przesadzasz... - Ach, Floro, nie pocieszaj mnie, nie kłam!... Czyżeś nie słyszała przy obiedzie, że nawet tych kilkanaście rubli, które ma obecnie mój ojciec, są wygrane w karty od... Panna Izabela, mówiąc to drżała na całem ciele. Oczy jej błyszczały, na twarzy miała wypieki. - Otóż w takiej chwili przychodzi ten... kupiec, nabywa nasze weksle, nasz serwis, opętuje mego ojca i ciotkę, czyli - ze wszystkich stron otacza mnie sieciami, jak myśliwiec zwierzynę. To już nie smutny wielbiciel, to nie konkurent, którego można odrzucić, to... zdobywca!... On nie wzdycha, ale zakrada się do łask ciotki, ręce i nogi oplątuje ojcu, a mnie chce porwać gwałtem, jeżeli nie zmusić do tego, ażebym mu się sama oddała... Czy rozumiesz tę wyrafinowaną nikczemność? Panna Florentyna przestraszyła się. - W takim razie masz bardzo prosty sposób. Powiedz... - Komu i co?... Czy ciotce, która gotowa popierać tego pana, ażeby mnie zmusić do oddania ręki marszałkowi?... Czy może mam powiedzieć ojcu, przerazić go i przyśpieszyć katastrofę? Jedno tylko zrobię: nie pozwolę ojcu, ażeby zaciągał się do jakichkolwiek spółek, choćbym miała włóczyć mu się u nóg, choćbym miała... zabronić mu tego w imieniu zmarłej matki... Panna Florentyna patrzy na nią z zachwytem... - Doprawdy Belciu - rzekła - przesadzasz. Z twoją energią i taką genialną domyślnością... - Nie znasz tych ludzi, a ja widziałam ich przy pracy. W ich rękach stalowe szyny zwijają się jak wstążki. To straszni ludzie. Oni dla swoich celów umieją poruszyć wszystkie siły ziemskie, jakich my nawet nie znamy. Oni potrafią łamać, usidlać, płaszczyć się, wszystko ryzykować, nawet - cierpliwie czekać... - Mówisz na podstawie czytanych romansów. - Mówię na mocy moich przeczuć, które ostrzegają... wołają, że ten człowiek po to jeździł na wojnę, ażeby mnie zdobyć. I ledwie wrócił, już mnie ze wszystkich stron obsacza... Ale niech się strzeże!... Chce mnie kupić? dobrze, niech kupuje!... przekona się, że jestem bardzo droga... Chce mnie złapać w sieci?... Dobrze, niech je rozsnuwa... ale ja mu się wymknę, choćby - w objęcia marszałka... O Boże! nawet nie domyślałam się, jak głęboką jest przepaść, w którą spadamy, dopóki nie zobaczyłam takiego dna. Z salonów Kwirynału do sklepu... To już nawet nie upadek, to hańba... Siadła na szeslągu i, utuliwszy głowę rękoma, szlochała. VII. Gołąb wychodzi na spotkanie węża. Serwis i srebra familii Łęckich, były już sprzedane i nawet jubiler odniósł panu Tomaszowi pieniądze, strąciwszy dla siebie sto kilkadziesiąt rubli składowego i za pośrednictwo. Mimo to, hrabina Karolowa nie przestała kochać panny Izabeli; owszem - jej energia i poświęcenie, okazane przy sprzedaży pamiątek, zbudziły w sercu starej damy nowe źródło uczuć rodzinnych. Nietylko uprosiła pannę Izabelę o przyjęcie pięknego kostiumu, nietylko codzień bywała u niej, albo ją wzywała do siebie, ale jeszcze (co było dowodem niesłychanej łaski), na całą Wielką środę ofiarowała jej swój powóz. - Przejedź się, aniołku, po mieście - mówiła hrabina, całując siostrzenicę - i pozałatwiaj drobne sprawunki. Tylko pamiętaj, żebyś mi za to w czasie kwesty wyglądała ślicznie... Tak ślicznie, jak to tylko ty potrafisz!... Proszę cię... Panna Izabela nie odpowiedziała nic, ale jej spojrzenie i rumieniec kazały domyślać się, że z całą gotowością spełni wolę ciotki. W Wielką środę, punkt o jedenastej rano, panna Izabela już siedziała w otwartym powozie, wraz ze swoją nieodstępną towarzyszką, panną Florentyną. Po alei chodziły wiosenne powiewy, roznosząc tą szczególną, surową woń, która poprzedza pękanie liści na drzewach i ukazanie się pierwiosnków; szare trawniki nabrały zielonawego odcienia; słońce grzało tak mocno, że panie otworzyły parasolki. - Śliczny dzień - westchnęła panna Izabela, patrząc na niebo, gdzieniegdzie poplamione białemi obłokami. - Gdzie jaśnie panienka rozkaże jechać? - spytał lokaj zatrzasnąwszy drzwiczki powozu. - Do sklepu Wokulskiego - z nerwowym pośpiechem odpowiedziała panna Izabela. Lokaj skoczył na kozioł i spasione gniade konie ruszyły uroczystym kłusem, parskając i wyrzucając łbami. - Dlaczego Belciu do Wokulskiego? - zapytała trochę zdziwiona panna Florentyna. - Chcę sobie kupić paryskie rękawiczki, kilka flakonów perfum... - To samo dostaniemy gdzieindziej. - Chcę tam - odpowiedziała sucho panna Izabela. Od paru dni męczył ją osobliwy niepokój, jakiego już raz doznała w życiu. Będąc, przed laty, zagranicą w ogrodzie aklimatyzacyjnym, zobaczyła w jednej z klatek ogromnego tygrysa, który spał, oparty o kratę, w taki sposób, że mu część głowy i jedno ucho wysunęło się nazewnątrz. Widząc to, panna Izabela uczuła nieprzepartą chęć pochwycenia tygrysa za ucho. Zapach klatki napełniał ją wstrętem, potężne łapy zwierzęcia nieopisaną trwogą, lecz mimo to czuła, że - musi tygrysa przynajmniej dotknąć w ucho. Dziwny ten pociąg wydał się jej samej niebezpiecznym i nawet śmiesznym. Przemogła się więc i poszła dalej; lecz po paru minutach - wróciła. Znowu cofnęła się, przejrzała inne klatki, starała się o czem innem myśleć. Napróżno. Wróciła się, i choć tygrys już nie spał, tylko mrucząc, lizał swoje straszliwe łapy, panna Izabela podbiegła do klatki, wsunęła rękę i - drżąca i blada - dotknęła tygrysiego ucha. W chwilę później wstydziła się swego szaleństwa, lecz zarazem czuła to gorzkie zadowolenie, znane ludziom, którzy usłuchają w ważnej sprawie głosu instynktu. Dziś zbudziło się w niej podobnego rodzaju pragnienie. Gardziła Wokulskim, serce jej zamierało na samo przypuszczenie, że ten człowiek mógł zapłacić za srebra więcej niż były warte, a mimo to czuła nieprzeparty pociąg - wejść do sklepu, spojrzeć w oczy Wokulskiemu i zapłacić mu, za parę drobiazgów, temi właśnie pieniędzmi, które pochodziły od niego. Strach ją zdejmował na myśl spotkania, lecz niewytłomaczony instynkt popychał. Na Krakowskiem, już zdaleka zobaczyła szyld z napisem: I. Mincel i S. Wokulski, a o jeden dom bliżej, nowy, jeszcze niewykończony sklep, o pięciu oknach frontu, z lustrzanemi szybami. Z kilku pracujących przy nim rzemieślników i robotników, jedni od wewnątrz wycierali szyby, drudzy złocili i malowali drzwi i futryny, inni umocowywali przed oknami ogromne mosiężne baryery. - Cóż to za sklep budują? - spytała panny Florentyny. - Chyba dla Wokulskiego, bo słyszałam, że wziął obszerniejszy lokal. „Dla mnie ten sklep!“ - pomyślała panna Izabela, szarpiąc rękawiczki. Powóz stanął, lokaj zeskoczył z kozła i pomógł paniom wysiąść. Lecz gdy następnie otworzył z łoskotem drzwi do sklepu Wokulskiego, panna Izabela tak osłabła, że nogi zachwiały się pod nią. Przez chwilę chciała wrócić do powozu i uciec ztąd; wnet jednak opanowała się i, z podniesioną głową, weszła. Pan Rzecki już stał na środku sklepu i, zacierając ręce, witał ją niskiemi ukłonami. W głębi pan Lisiecki, podczesując piękną brodę, okrągłemi i pełnemi godności ruchami, prezentował bronzowe kandelabry jakiejś damie, która siedziała na krześle. Mizerny Klejn wybierał laski młodzieńcowi, który na widok panny Izabeli szybko uzbroił się w binokle, - a pachnący heliotropem Mraczewski palił wzrokiem i sztyletował wąsikami, dwie rumiane panienki, które towarzyszyły damie i oglądały tualetowe cacka. Naprawo ode drzwi, za kantorkiem, siedział Wokulski, schylony nad rachunkami. Gdy panna Izabela weszła, młodzieniec oglądający laski, poprawił kołnierzyk na szyi, dwie panienki spojrzały na siebie, pan Lisiecki urwał w połowie swój okrągły frazes o stylu kandelabrów, ale zatrzymał okrągłą pozę, a nawet dama, słuchająca jego wykładu, ciężko odwróciła się na krześle. Przez chwilę sklep zaległa cisza, którą dopiero panna Izabela przerwała, odezwawszy się pięknym kontraltem: - Czy zastałyśmy pana Mraczewskiego?... - Panie Mraczewski!... - pochwycił p. Ignacy. Mraczewski już stał przy pannie Izabeli, zarumieniony jak wiśnia, pachnący jak kadzielnica, z pochyloną głową, jak kita wodnej trzciny. - Przyszłyśmy prosić pana o rękawiczki. - Numerek pięć i pół - odparł Mraczewski i już trzymał pudełko, które mu nieco drżało w rękach pod wpływem spojrzenia panny Izabeli. - Otóż nie... - przerwała panna ze śmiechem - Pięć i trzy czwarte... Już pan zapomniał!... - Pani, są rzeczy, których się nigdy nie zapomina. Jeżeli jednak rozkazuje pani pięć i trzy czwarte, będę służył, w nadziei, że niebawem znowu zaszczyci nas pani swoją obecnością. Bo rękawiczki pięć i trzy czwarte, - dodał z lekkiem westchnieniem, podsuwając jej kilka innych pudełek - stanowczo zsuną się z rączek... - Geniusz! - cicho szepnął pan Ignacy, mrugając na Lisieckiego, który pogardliwie ruszył ustami. Dama siedząca na krześle zwróciła się do kandelabrów, dwie panny do tualetki z oliwkowego drzewa, młodzieniec w binoklach począł znowu wybierać laski i - rzeczy w sklepie przeszły do spokojnego trybu. Tylko rozgorączkowany Mraczewski zeskakiwał i wbiegał na drabinkę, wysuwał szuflady i wydobywał coraz nowe pudełka, tłómacząc pannie Izabeli, popolsku i pofrancusku, że nie może nosić innych rękawiczek tylko pięć i pół, ani używać innych perfum tylko oryginalnych Atkinsona, ani ozdabiać swego stolika innemi drobiazgami jak paryskiemi. Wokulski pochylił się nad kantorkiem tak, że żyły nabrzmiały mu na czole i - wciąż rachował w myśli: „29 a 36 - to 65, a 15 to 80, a 73 - to... to“... Tu urwał i, zpod oka spojrzał w stronę panny Izabeli, rozmawiającej z Mraczewskim. Oboje stali zwróceni do niego profilem; dostrzegł więc pałający wzrok subjekta, przykuty do panny Izabeli, na co ona w sposób demonstracyjny odpowiadała uśmiechem i spojrzeniami łagodnej zachęty. „29 a 36 - to 65, a 15“... liczył w myśli Wokulski, lecz nagle pióro prysło mu w ręku. Nie podnosząc głowy, wydobył nową stalówkę z szuflady, a jednocześnie niewiadomo jakim sposobem, z rachunku wypadło mu pytanie: „I ja mam nibyto ją kochać?... Głupstwo! Przez rok cierpiałem na jakąś chorobę mózgową, a zdawało mi się, że jestem zakochany... 29 a 36... 29 a 36... Nigdym nie przypuszczał, ażeby mogła mi być tak dalece obojętną... Jak ona patrzy na tego osła... No, jest to widocznie osoba, która kokietuje nawet subjektów, a czy tego samego nie robi z furmanami i lokajami!... Pierwszy raz czuję spokój... o Boże... A tak go bardzo pragnąłem“... Do sklepu weszło jeszcze parę osób, do których niechętnie zwrócił się Mraczewski, powoli wiążąc paczki. Panna Izabela zbliżyła się do Wokulskiego i, wskazując w jego stronę parasolką, rzekła dobitnie : - Floro, bądź łaskawa zapłacić temu panu. Wracamy do domu. - Kasa jest tu - odezwał się Rzecki, podbiegając do panny Florentyny. Wziął od niej pieniądze i oboje cofnęli się w głąb sklepu. Panna Izabela zwolna podsunęła się tuż do kantorka, za którym siedział Wokulski. Była bardzo blada. Zdawało się, że widok tego człowieka wywiera na nią wpływ magnetyczny. - Czy mówię z panem Wokulskim? Wokulski powstał z krzesła i odparł obojętnie. - Jestem do usług. - Wszakże to pan kupił nasz serwis i srebra? - mówiła zdławionym głosem. - Ja pani. Teraz panna Izabela zawahała się. Po chwili jednak słaby rumieniec wrócił jej na twarz. Ciągnęła dalej. - Zapewne pan sprzeda te przedmioty? - W tym celu je kupiłem. Rumieniec panny Izabeli wzmocnił się. - Przyszły nabywca w Warszawie mieszka? - pytała dalej. - Rzeczy tych nie sprzedam tutaj, lecz za granicą. Tam... dadzą mi wyższą cenę - dodał, spostrzegłszy w jej oczach zapytanie. - Pan spodziewa się dużo zyskać? - Dlatego, ażeby zyskać, kupiłem. - Czy i dlatego mój ojciec nie wie, że srebra te są w pańskim ręku? - rzekła ironicznie. Wokulskiemu drgnęły usta. - Serwis i srebra nabyłem od jubilera. Sekretu z tego nie robię. Osób trzecich do sprawy nie mięszam, ponieważ to nie jest w zwyczajach handlowych. Pomimo tak szorstkich odpowiedzi, panna Izabela odetchnęła. Nawet oczy jej nieco pociemniały i straciły połysk nienawiści. - A gdyby mój ojciec namyśliwszy się, chciał odkupić te przedmioty, za jaką cenę odstąpiłby je pan teraz? - Za jaką kupiłem. Rozumie się, z doliczeniem procentu w stosunku... sześć... do ośmiu od sta rocznie... - I wyrzekłby się pan spodziewanego zysku?... Dlaczegóż to?... - przerwała mu z pośpiechem. - Dlatego, proszę pani, że handel opiera się nie na zyskach spodziewanych, ale na ciągłym obrocie gotówki. - Żegnam pana i... dziękuję za wyjaśnienia - rzekła panna Izabela, widząc, że jej towarzyszka już kończy rachunki. Wokulski ukłonił się i znowu usiadł do swej księgi. Gdy lokaj zabrał paczki i panie zajęły miejsca w powozie, panna Florentyna odezwała się tonem wyrzutu: - Mówiłaś z tym człowiekiem, Belu?... - Tak, i nie żałuję tego. On wszystko skłamał, ale... - Co znaczy to: ale?... - z niepokojem zapytała panna Florentyna. - Nie pytaj mnie... Nic do mnie nie mów, jeżeli nie chcesz, ażebym rozpłakała się na ulicy... A po chwili dodała pofrancusku: - Zresztą, może zrobiłam źle, przyjeżdżając tutaj, ale... wszystko mi jedno!... - Myślę, Belciu - rzekła, z powagą sznurując usta jej towarzyszka - że należałoby pomówić o tem z ojcem, albo z ciotką. - Chcesz powiedzieć - przerwała panna Izabela - że muszę pomówić z marszałkiem, albo z baronem? Na to zawsze będzie czas; dziś nie mam jeszcze odwagi. Przerwała się rozmowa. Panie, milcząc, wróciły do domu; panna Izabela cały dzień była rozdrażniona. Po wyjściu panny Izabeli ze sklepu, Wokulski wziął się znowu do rachunków i bez błędu zsumował dwie duże kolumny cyfr. W połowie trzeciej zatrzymał się i dziwił się temu spokojowi, jaki zapanował w jego duszy. Po całorocznej gorączce i tęsknocie, przerywanej wybuchami szału, zkąd naraz ta obojętność? Gdyby można było jakiegoś człowieka nagle przerzucić z balowej sali do lasu, albo z dusznego więzienia na chłodne i obszerne pole, nie doznałby innych wrażeń, ani głębszego zdumienia. „Widocznie przez rok ulegałem częściowemu obłąkaniu - myślał Wokulski. - Nie było niebezpieczeństwa, nie było ofiary, której nie poniósłbym dla tej osoby i, ledwiem ją zobaczył, już nic mnie nie obchodzi“... „A jak ona rozmawiała ze mną. Ile tam było pogardy dla marnego kupca... „Zapłać temu panu!“... Paradne są te wielkie damy; próżniak, szuler, nawet złodziej, byle miał nazwisko, stanowi dla nich dobre towarzystwo, choćby fizyognomią zamiast ojca, przypominał lokaja swej matki. Ale kupiec - jest paryasem... Co mnie to wreszcie obchodzi; gnijcie sobie w spokoju!“ Znowu dodał jednę kolumnę, nie uważając nawet, co się dzieje w sklepie. „Zkąd ona wie - myślał dalej - że ja kupiłem serwis i srebra?... A jak wybadywała, czym nie zapłacił więcej niż warte! Z przyjemnością ofiarowałbym im ten pamiątkowy drobiazg. Winienem jej dozgonną wdzięczność, bo gdyby nie szał dla niej, nie dorobiłbym się majątku i spleśniałbym za kantorkiem. A teraz może mi smutno będzie bez tych żalów, rozpaczy i nadziei... Głupie życie!... Po ziemi gonimy marę, którą każdy nosi we własnem sercu i dopiero, gdy ztamtąd ucieknie, poznajemy, że to był obłęd... No, nigdybym nie przypuszczał, że mogą istnieć tak cudowne kuracye. Przed godziną byłem pełen trucizny, a w tej chwili jestem tak spokojny i - jakiś pusty, jakby uciekła ze mnie dusza i wnętrzności, a została tylko skóra i odzież. Co ja teraz będę robił? Czem będę żył?... Chyba pojadę na wystawę do Paryża, a potem w Alpy“... W tej chwili zbliżył się do niego na palcach Rzecki i szepnął. - Pyszny jest ten Mraczewski, co? Jak on umie rozmawiać z kobietami. - Jak fryzyerczyk, którego uzuchwalono - odpowiedział Wokulski, nie odrywając oczu od księgi. - Nasze klientki zrobiły go takim - odpowiedział stary subjekt, lecz widząc, że przeszkadza pryncypałowi, cofnął się. Wokulski znowu wpadł w zadumę. Nieznacznie spojrzał na Mraczewskiego i dopiero w tej chwili zauważył, że młody człowiek ma coś szczególnego w fizyognomii. „Tak - myślał - on jest bezczelnie głupi i zapewne dlatego podoba się kobietom“. Śmiać mu się chciało i ze spojrzeń panny Izabeli, wysyłanych pod adresem pięknego młodzieńca i z własnych przywidzeń, które dziś, tak nagle go opuściły. Wtem drgnął; usłyszał imię panny Izabeli i spostrzegł, że w sklepie niema nikogo z gości. - No, ale dzisiaj toś się pan nie ukrywał ze swojemi amorami - mówił ze smutnym uśmiechem Klejn do Mraczewskiego. - Ale bo jak ona na mnie patrzyła, to ach!... - westchnął Mraczewski, jednę rękę kładąc na piersi, drugą podkręcając wąsika. - Jestem pewny - mówił - że za parę dni otrzymam wonny bilecik. Potem - pierwsza schadzka, potem: „dla pana łamię zasady, w jakich mnie wychowano“, a potem: „czy nie gardzisz mną?“ Chwila wcześniej jest bardzo rozkoszną, ale w chwilę później człowiek jest tak zakłopotany... - Co pan blagujesz! - przerwał mu Lisiecki. - Znamy przecie pańskie konkiety: nazywają się Matyldami, którym pan imponujesz porcyą pieczeni i kuflem piwa. - Matyldy są na codzień, damy na święta. Ale Iza będzie największem świętem. Słowo honoru daję, że nie znam kobiety, któraby na mnie tak piekielne robiła wrażenie... No, ale bo też i ona lgnie do mnie! Trzasnęły drzwi i do sklepu wszedł jegomość szpakowaty; zażądał breloku do zegarka, a krzyczał i stukał laską tak mocno, jakby miał zamiar kupić całą japońszczyznę. Wokulski słuchał przechwałek Mraczewskiego bez ruchu. Doświadczał wrażenia, jakby mu na głowę i na piersi spadały ciężary. - W rezultacie nic mnie to nie obchodzi - szepnął. Po szpakowatym jegomości weszła do sklepu dama, żądająca parasola, później pan w średnim wieku, chcący nabyć kapelusz, potem młody człowiek, żądający cygarnicy, nareszcie trzy panny, z których jedna kazała podać sobie rękawiczki Szolca, ale koniecznie Szolca, bo innych nie używa. Wokulski złożył księgę, zwolna podniósł się z fotelu i, sięgnąwszy po kapelusz, stojący na kantorku, skierował się ku drzwiom. Czuł brak oddechu i jakby rozsadzanie czaszki. Pan Ignacy zabiegł mu drogę. - Wychodzisz?... Może zajrzysz do tamtego sklepu - rzekł. Nigdzie nie zajrzę, jestem zmęczony - odpowiedział Wokulski, nie patrząc mu w oczy. Gdy wyszedł, Lisiecki trącił Rzeckiego w ramię. - Coś stary jakby zaczynał robić bokami - szepnął. - No - odparł pan Ignacy - puszczenie w ruch takiego interesu jak moskiewski, to nie chy - chy! Rozumie się. - Pocóż się w to wdaje. - Poto, żeby miał nam z czego pensye podwyższać - surowo odpowiedział pan Ignacy. - A niechże sobie zakłada sto nowych interesów, nawet w Irkucku, byle tak coroku podwyższał - rzekł Lisiecki. Ja z nim się o to spierać nie będę. Ale swoją drogą uważam, że jest dyabelnie zmieniony, osobliwie dzisiaj. Żydzi, panie, żydzi - dodał - jak zwąchają jego projekta, dadzą mu łupnia. - Co tam żydzi... - Żydzi, mówię, żydzi!... Wszystkich trzymają za łeb i nie pozwolą, ażeby im bruździł jakiś Wokulski, nie żyd, ani nawet meches. - Wokulski zwiąże się ze szlachtą - odpowiedział Ignacy - a i tam są kapitały. - Kto wie, co gorsze: żyd czy szlachcic - wtrącił mimochodem Klejn i podniósł brwi w sposób bardzo żałosny. VIII. Medytacye. Znalazłszy się na ulicy, Wokulski stanął na chodniku, jakby namyślając się dokąd iść? Nie ciągnęło go nic, w żadną stronę. Dopiero gdy przypadkiem spojrzał wprawo, na swój nowo wykończany sklep, przed którym już zatrzymywali się ludzie, odwrócił się ze wstrętem i poszedł wlewo. „Dziwna rzecz, jak mnie to wszystko mało obchodzi“ - rzekł do siebie. Potem myślał o tych kilkunastu ludziach, którym już daje zajęcie i o tych kilkudziesięciu, którzy od pierwszego maja mieli dostać u niego zajęcie, o tych setkach, dla których w ciągu roku miał stworzyć nowe źródła pracy i o tych tysiącach, którzy dzięki jego tanim towarom, mogliby sobie poprawić nędzny byt - i - czuł, że ci wszyscy ludzie i ich rodziny, nic go w tej chwili nie interesują. „Sklep odstąpię, nie zawiążę spółki i wyjadę za granicę - myślał“. „A. zawód, jaki zrobisz ludziom, którzy w tobie położyli nadzieję?“ - Zawód?... Alboż mnie samego nie spotkał zawód?... Wokulski idąc, poczuł jakąś niewygodę; lecz dopiero zastanowiwszy się, osądził, że męczy go ciągłe ustępowanie z drogi; przeszedł więc na drugą stronę ulicy, gdzie ruch był mniejszy. - A jednak ten Mraczewski jest infamis! - myślał. - Jak można mówić takie rzeczy w sklepie?... „Za parę dni otrzymam bilecik, a potem - schadzka!“... Ha, sama sobie winna; nie trzeba kokietować błaznów... Zresztą - wszystko mi jedno. Czuł w duszy dziwną pustkę, a na samym jej dnie, coś, jakby kroplę piekącej goryczy. Żadnych sił, żadnych pragnień, nic, tylko tę kroplę, tak małą, że jej niepodobna dojrzeć, a tak gorzką, że cały świat możnaby nią zatruć. - Chwilowa apatya, wyczerpanie, brak wrażeń... Zadużo myślę o interesach - mówił. Stanął i patrzył. Dzień przedświąteczny i ładna pogoda wywabiły mnóstwo ludzi na bruk miejski. Sznur powozów i pstrokaty falujący tłum, między Kopernikiem i Zygmuntem, wyglądał jak stado ptaków, które właśnie w tej chwili unosiły się nad miastem, dążąc ku północy. - Szczególna rzecz - mówił. - Każdy ptak w górze i każdy człowiek na ziemi, wyobraża sobie, że idzie tam, dokąd chce. I dopiero ktoś, stojący na boku, widzi, że wszystkich razem pcha naprzód jakiś fatalny prąd, mocniejszy od ich przewidywań i pragnień. Może nawet ten sam, który unosi smugę iskier, wydmuchniętych przez lokomotywę podczas nocy?... Błyszczą przez mgnienie oka, aby zagasnąć na całą wieczność i to nazywa się życiem. „Mijają ludzkie pokolenia, jak fale, gdy wiatr morzem zmęci; i nie masz godów ich pamięci i nie masz bolów ich wspomnienia“. - Gdzie ja to czytałem?... Wszystko jedno. Nieustanny turkot i szmer wydał się Wokulskiemu nieznośnym a wewnętrzna pustka straszliwą. Chciał czemś się zająć i przypomniał sobie, że jeden z zagranicznych kapitalistów pytał go o zdanie w kwestyi bulwarów nad Wisłą. Zdanie już miał wyrobione: Warszawa całym swoim ogromem ciąży i zsuwa się ku Wiśle. Gdyby brzeg rzeki obwarować bulwarami, powstałaby tam najpiękniejsza część miasta: gmachy, sklepy, aleje... - Trzeba spojrzeć, jakby to wyglądało? - szepnął Wokulski i skręcił na ulicę Karową. Przy bramie wiodącej tam, zobaczył bosego, przewiązanego sznurami tragarza, który pił wodę prosto z wodotrysku; zachlapał się od stóp do głów, ale miał bardzo zadowoloną minę i śmiejące się oczy. - Jużci ten ma, czego pragnął. Ja, ledwiem zbliżył się do źródła, widzę, że nietylko ono znikło, ale nawet wysychają moje pragnienia. Pomimo to, mnie zazdroszczą, a nad nim każą się litować. Co za potworne nieporozumienie! Na Karowej odetchnął. Zdawało mu się, że jest jedną z plew, które już odrzucił młyn wielkomiejskiego życia i że powoli spływa sobie gdzieś na dół, tym rynsztokiem zaciśniętym odwiecznemi murami. - Cóż, bulwary?... - myślał. Postoją jakiś czas, a potem będą walić się, zarośnięte zielskiem i odrapane, jak te oto ściany. Ludzie, którzy je budowali z wielką pracą, mieli także na celu zdrowie, bezpieczeństwo, majątek, a może zabawy i pieszczoty. I gdzie oni są?... Zostały po nich spękane mury, jak skorupa po ślimaku dawnej epoki. A cały pożytek z tego stosu cegieł i tysiąca innych stosów będzie, że przyszły geolog nazwie je skałą ludzkiego wyrobu, jak my dziś, koralowe rafy albo kredę, nazywamy skałami wyrobu pierwotniaków. „I cóż ma z trudu swego człowiek?... I z prac tych, które wszczął pod słońcem?... Znikomość - jego dzieł gońcem, a żywot jego mgnieniem powiek. - Gdziem ja to czytał, gdzie?... Mniejsza o to. Zatrzymał się w połowie drogi i patrzył się na ciągnącą u jego stóp dzielnicę między Nowym Zjazdem i Tamką. Uderzyło go podobieństwo do drabiny, której jeden bok stanowiły ulica Dobra, drugi - linia od Garbarskiej do Topieli, a kilkanaście uliczek poprzecznych formują jakby szczeble. - Nigdzie nie wejdziemy po tej leżącej drabinie - myślał. - To chory kąt, dziki kąt. I rozważał, pełen goryczy, że ten płat ziemi nadrzecznej, zasypany śmieciem z całego miasta, nie urodzi nic nad parterowe i jednopiętrowe domki barwy czekoladowej, i jasno-żółtej, ciemno-zielonej i pomarańczowej. Nic oprócz białych i czarnych parkanów, otaczających puste place, zkąd gdzieniegdzie wyskakuje kilkupiętrowa kamienica, jak sosna, która ocalała z wyciętego lasu, przestraszona własną samotnością. „Nic, nic!“... powtarzał, tułając się po uliczkach, gdzie widać było rudery zapadnięte niżej bruku, z dachami porosłemi mchem, lokale z okiennicami dniem i nocą zamkniętemi na sztaby, drzwi zabite gwoździami, naprzód i wtył powychylane ściany, okna łatane papierem, albo zatkane łachmanem. Szedł, przez brudne szyby zaglądał do mieszkań i nasycał się widokiem szaf bez drzwi, krzeseł na trzech nogach, kanap z wydartem siedzeniem, zegarów o jednej skazówce z porozbijanemi cyferblatami. Szedł i cicho śmiał się na widok wyrobników wiecznie czekających na robotę, rzemieślników, którzy trudnią się tylko łataniem starej odzieży, przekupek, których całym majątkiem jest kosz zeschłych ciastek, - na widok obdartych mężczyzn, mizernych dzieci i kobiet niezwykle brudnych. „Oto miniatura kraju - myślał - w którym wszystko dąży do spodlenia i wytępienia rasy. Jedni giną z niedostatku, drudzy z rozpusty. Praca odejmuje sobie od ust, ażeby karmić niedołęgów; miłosierdzie hoduje bezczelnych próżniaków, a ubóstwo, nie mogące zdobyć się na sprzęty, otacza się wiecznie głodnemi dziećmi, których największą zaletą jest wczesna śmierć. Tu nie poradzi jednostka z inicyatywą, bo wszystko sprzysięgło się, ażeby ją spętać i zużyć w pustej walce - o nic“. Potem w wielkich konturach przyszła mu na myśl jego własna historya. Kiedy dzieckiem będąc łaknął wiedzy - oddano go do sklepu z restauracyą. Kiedy zabijał się nocną pracą, będąc subjektem - wszyscy szydzili z niego zacząwszy od kuchcików, skończywszy na upijającej się w sklepie inteligencyi. Kiedy nareszcie dostał się do uniwersytetu - prześladowano go porcyami, które niedawno podawał gościom. „Handel - mówiono mu - to taki piękny kawałek chleba, w tak ciężkich czasach!“ No i wrócił do handlu, a wtedy zawołano, że się sprzedał i żyje na łasce żony, z pracy Minclów. Traf zdarzył, iż po kilku latach żona umarła, zostawiając mu dość spory majątek. Pochowawszy ją, Wokulski odsunął się nieco od sklepu, a znowu zbliżył się do książek. I może z galanteryjnego kupca zostałby na dobre uczonym przyrodnikiem, gdyby znalazłszy się raz w teatrze, nie zobaczył panny Izabeli. Siedziała w loży z ojcem i panną Florentyną, ubrana w białą suknię. Nie patrzała na scenę, która w tej chwili skupiała uwagę wszystkich, ale gdzieś przed siebie, niewiadomo gdzie i na co. Może myślała o Apolinie?... Wokulski przypatrywał się jej cały czas. Zrobiła na nim szczególne wrażenie. Zdawało mu się, że już kiedyś ją widział i że ją dobrze zna. Dopiero później przyszło mu na myśl, że on nigdzie i nigdy jej nie widział; ale - że jest tak coś - jakby na nią oddawna czekał. - Tyżeś to, czy nie ty?... - pytał się w duchu, nie mogąc od niej oczu oderwać. Odtąd mało pamiętał o sklepie i o swoich książkach, lecz ciągle szukał okazyi do widywania panny Izabeli w teatrze, na koncertach, lub na odczytach. Uczuć swoich nie nazwałby miłością i w ogóle nie był pewny, czy dla oznaczenia ich istnieje w ludzkim języku odpowiedni wyraz. Czuł tylko, że stała się ona jakimś mistycznym punktem, w którym zbiegają się wszystkie jego wspomnienia, pragnienia i nadzieje, ogniskiem, bez którego życie nie miałoby stylu, a nawet sensu. Służba w sklepie kolonialnym, uniwersytet, ożenienie się z wdową po Minclu, a w końcu mimowolne pójście do teatru, gdy wcale nie miał chęci, wszystko to były ścieżki i etapy, któremi los prowadził go do zobaczenia panny Izabeli. Od tej pory czas miał dla niego dwie fazy. Kiedy patrzał na pannę Izabelę, czuł się absolutnie spokojnym i jakby większym; nie widząc - myślał o niej i tęsknił. Niekiedy zdawało mu się, że w jego uczuciach tkwi jakaś omyłka i że panna Izabela nie jest żadnym środkiem jego duszy, ale zwykłą a może nawet bardzo pospolitą panną na wydaniu. A wówczas przychodził mu do głowy dziwaczny projekt. - Zapoznam się z nią i wprost zapytam: czy ty jesteś tem, na co przez całe życie czekałem?... Jeżeli nie jesteś, odejdę bez pretensyi i żalu... W chwilę później spostrzegał, że projekt ten zdradza umysłowe zboczenie. Kwestyą więc: czem jest, a czem nie jest? odłożył na bok, a postanowił, bądź co bądź, zapoznać się z panną Izabelą. Wtedy przekonał się, że między jego znajomymi, niema człowieka, który mógłby go wprowadzić do domu Łęckich. Co gorsze: - pan Łęcki i panna byli klijentami jego sklepu, lecz taki stosunek zamiast ułatwić, utrudniał raczej znajomość. Stopniowo sformułował sobie warunki zapoznania się z panną Izabelą. Ażeby mógł, nic więcej tylko szczerze rozmówić się z nią, należało: Nie być kupcem, albo być bardzo bogatym kupcem. Być conajmniej szlachcicem i posiadać stosunki w sferach arystokratycznych. Nadewszystko zaś mieć dużo pieniędzy. Wylegitymowanie się ze szlachectwa nie było rzeczą trudną. W maju roku zeszłego Wokulski wziął się do tej sprawy, którą, jego wyjazd do Bułgaryi o tyle przyspieszył, że już w grudniu miał dyplom. Z majątkiem było znacznie trudniej; w tem przecie dopomógł mu los.